zdarza, by terapeucie zabrakło języka w gębie. Właśnie doświadczam prawdziwego cudu natury.
– Chciałbym go dać pani Rott.
– Skąd pan… go masz?
Wiem, że mi nie ufa. To nic dziwnego.
– Przez czysty przypadek. Wierzysz w przypadki?
– Nie. Nie wierzę też w zbiegi okoliczności.
– A jest między nimi jakaś różnica?
Alicja zbywa moje pytanie machnięciem ręki. Jeszcze raz zerka na brulion. Jej oczy się skrzą i wydaje się jeszcze bardziej interesująca.
– Hmm… – Zabawnie przygryza usta. Jest w niej coś uroczego. Coś, co każe mi sprawdzić, czy nie ma obrączki. Nie ma.
– Wiesz co? – mówi po chwili. – To nie jest zły pomysł. Choć chyba powinnam to przemyśleć…
– Chwilę temu nie chciałaś ze mną rozmawiać.
– Bo…
Milknie, jakby wstydziła się swojej nieufności sprzed kilku minut. Albo to tylko wyćwiczona poza, abym właśnie tak myślał.
– Czyli mogę go jej wręczyć?
Alicja kręci głową. Przeczesuje palcami włosy i głośno wypuszcza powietrze.
– Nie – odzywa się zdecydowanie. – Myślę, że powinien zrobić to ktoś inny. Pani Rott wyjątkowo ciężko nawiązuje nowe relacje. Podarunek od obcego może ją wystraszyć. Nie sądzę, by w ogóle do niego zajrzała.
– A jeżeli wręczy go jej mój tata? Albo ty?
– Ja nie mogę tego zrobić. To byłoby nieetyczne.
– Czyli zostaje tylko mój pierdołowaty ojciec, który każdą scenkę odegra z lekkością Johna Wayne’a?
Terapeutka kiwa głową.
– To chyba jedyne wyjście. Nie wiem, czy dobre, ale zróbmy to.
Uśmiecham się.
GRETA
Zaletą alzheimera jest możliwość śmiania się z tych samych żartów bez końca. Usłyszałam to od pewnego lekarza i nie do końca byłam przekonana, czy jego słowa to właśnie jeden z tych ponurych żartów, czy gorzka prawda. Okazało się, że prawda. Po pewnym czasie zaakceptowałam ją i powtarzam jako żart za każdym razem, gdy spotykam tego sympatycznego człowieka. A widujemy się naprawdę często. Chyba zaczął żałować swojej wesołkowatości.
Siedzę w dolnej sali zachodniego skrzydła mojej rezydencji. Mam osiemdziesiąt cztery lata. Albo osiemdziesiąt siedem. Pewnych faktów już nigdy nie ustalę. Wymagałyby wyprawy na drugi koniec domostwa i odnalezienia dowodu osobistego, w którym, swoją drogą, mogą tkwić kłamstwa.
Jestem złym człowiekiem. Mimo że zrobiłam sporo dobrego, odziedziczyłam gen zła i nic nie mogę na to poradzić.
Kiedyś nosiciela genu zła nazywano po imieniu: hitlerowskim dzieckiem, niemrą lub tak, jak nie wypada mi nawet myśleć. Lista epitetów była długa i każdy z nich w pełni zasłużony. Dzięki temu, w jaki sposób się do mnie zwracano, nauczyłam się kląć.
Alzheimer rzeczywiście pozwala mi czasem na chwilę zapomnienia. Ulatują mi z głowy imiona, daty i fragmenty wspomnień. Potem jednak znów powraca świadomość, a wraz z nią przekonanie o tym, że zostałam naznaczona. I nie tylko ja.
Niklas Frank, syn Hansa Franka, generalnego gubernatora i ministra Rzeszy, rozliczył się ze swoim ojcem w pełnym popłuczyn dzienniku. Gudrun, córka Heinricha Himmlera, do swoich ostatnich dni nie zaakceptowała prawdy i broniła pamięci o ojcu. Podobnie zachowały się również dzieci Mengelego oraz Hessa. Natomiast kilkoro potomków Hermanna Göringa poddało się sterylizacji, by nie przekazać genów marszałka Rzeszy. Takie same kroki mieli też podjąć krewni Hitlera.
Żałuję, że nie zrobiłam tego samego. Że nie przecięłam linii, którą płynęła krew SS-Hauptsturmführera Martina Rotta.
Tyle że ja go naprawdę kochałam. Pamiętam zapach jego wody kolońskiej oraz wygłupy, gdy biegał po domu, udając konia i nucąc Marsz Radetzkiego. Pamiętam prezenty oraz czułe słowa na dobranoc. Pamiętam, jak gładził mi włosy.
– Przejedziesz się ze mną? Masz dzisiaj ochotę na krótką przejażdżkę?
– Oczywiście! Jak się cieszę!
– Wiesz dokąd?
– Dokąd?
– Może niedługo będziemy musieli stąd wyjechać. Tylko my dwoje. Aż do Rzeszy, ale nie na długo. Do samego domu. Pewnie już prawie nie pamiętasz Bawarii?
Nie pamiętałam, dlatego interesowało mnie, kiedy w końcu wyjedziemy.
– Już dziś?
– Nie, moja droga. – Ręka ojca ląduje na mojej głowie. Gładzi mnie i delikatnie rozczesuje palcami włosy. – Jeszcze nie dzisiaj. Dziś przejedziemy się po okolicy. Żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Wiem, co mam robić. Przebrać się, założyć kapelusz z łamanym rondem i jedwabną apaszkę. Po chwili jestem gotowa.
– Karl! – krzyczy ojciec, idąc do drzwi. Stukot jego obcasów niesie się po całym domu. – Karl, do cholery, gdzie jesteś?
Karl otwiera drzwi i wybiega na schody. Samochód już czeka na podjeździe. To lśniący czarny mercedes ze złożonym brezentowym dachem. Zawsze urzekają mnie chromowane reflektory oraz koła, w których można się przejrzeć jak w lustrze. Lubię zapach nagrzanych słońcem skórzanych foteli i cichy klekot silnika.
Dwóch żołnierzy salutuje ojcu, a on bierze mnie na ręce i wsiada do auta. Karl usadawia się przed nami na miejscu kierowcy.
– Dokąd, Herr Hauptsturmführer?
– Prosto. Nie potrzebuję niczego więcej.
Ojciec obejmuje mnie ramieniem i odwraca twarz do słońca (sądzę, że lubiłam to właśnie dlatego, że i on to lubił). Jego ostre rysy nagle się rozluźniają. Delikatnie rozchyla wąskie wargi, a z wysokiego czoła znika głęboka bruzda, która pojawia się, gdy jest strapiony – czyli ostatnio całymi dniami. Zaczesane do tyłu jasne włosy smaga wiatr. Na skroniach dostrzegam siwiznę. Na prawym, gładko ogolonym policzku widać niewielkie zacięcie. Gdy na nie patrzę i wyobrażam sobie wypływającą krew, przebiega mnie nieprzyjemny dreszcz.
Choć nie jest ciepło, na niebie nie ma ani jednej chmurki. Ojciec duma z przymkniętymi oczami. Zaciska długie palce na trzymanej na kolanach czapce z orłem oraz srebrną trupią główką na czarnym otoku. Wiatr muska nam twarze i czuję się zupełnie szczęśliwa. Tak bardzo szczęśliwa, że mam ochotę krzyczeć. Nie istnieje nic prócz nas oraz czarnego kabrioletu.
Jesteśmy tak cudownie wolni.
– Ale pięknie… – szepczę, choć podekscytowana nie zwracam żadnej uwagi na krajobraz. Kominy obozu przesuwają się na horyzoncie. Stanowią jedynie mało ciekawe tło.
– Karl, przyspiesz, do cholery. – Zdenerwowany ojciec ponagla adiutanta. Na jego czole znów pojawia się bruzda.
– Tak jest.
– A ty, moja droga, przytrzymuj kapelusz. Osłaniaj oczy przed pyłem.
Posłusznie dociskam go do głowy i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Ot, tak. Bez powodu.
– Ślicznie ci w nim.
Ojciec szczypie mnie w policzek, a ja uśmiecham się jeszcze szerzej. Nagle Karl gwałtownie przyhamowuje. Opony chrzęszczą na żwirze i kamieniach.
– Przepraszam…
Mrugam