Max Czornyj

Córka nazisty


Скачать книгу

wychyla się z auta i zagaduje do spoconego podoficera.

      – Więźniowie nie dają rady utrzymać tempa, panie Hauptsturmführer. Przepraszam, ale…

      – Maszerują jak bydło! Zajmujecie całą cholerną drogę.

      – Proszę wybaczyć, panie Ha…

      Ojciec nie pozwala podoficerowi skończyć.

      – Jazda, ruszać się! – krzyczy na więźniów. – Won na pobocze! Cholerne bydło!

      Jego twarz znów przybiera grymas, który utrzymuje się potem jeszcze jakiś czas, gdy wraca do domu. Już nie tylko bruzda szpeci jego czoło, lecz także na skroniach pojawiają się nabrzmiałe żyły. Pomiędzy wargą i nosem zbierają się krople potu.

      Wysoki, potwornie chudy więzień upada tuż przed autem. Wychylam się, aby go lepiej zobaczyć. Podpiera się na łokciach, a jego ciało drży. Nie ma siły się podnieść. Wspiera się na dłoniach, jego mięśnie pulsują jak u głaskanego po kręgosłupie kota. Z powrotem pada na ziemię.

      – Jedź, Karl – nakazuje ojciec.

      – Ale…

      – Jedź, mówię.

      Karl odwraca się i dodaje gazu. Ojciec gniewnie nasuwa na głowę czapkę. Na jego oczy pada cień.

      – Dodaj gazu!

      Więźniowie po naszej prawej odwracają głowy albo spuszczają oczy. Teraz w ich spojrzeniach nie ma wrogości, jest jedynie pustka. Podoficer zatrzymał się i rozgląda się zaniepokojony. Trzyma dłoń na kolbie karabinu.

      Nagle auto delikatnie podskakuje, a następnie rozlega się ciche plaśnięcie. Coś zaplątuje się w koła i tłucze o błotniki. Wydaje mi się, że słyszę stłumiony krzyk. Silnik rzęzi na wysokich obrotach.

      Ojciec wyciąga z kabury pistolet i wychyla się ponad drzwiami. Zaciska usta. Wychyla się jeszcze mocniej, po czym strzela. Dwukrotnie. Samochód zeskakuje z przeszkody i toczy się dalej.

      Słyszę pukanie.

      Ojciec przeładowuje i strzela raz jeszcze.

      I znów.

      Pukanie jest coraz intensywniejsze. Przypomina odgłos kolejnych wystrzałów.

      Zaciskam dłonie na drewnianych poręczach fotela i zwracam się w stronę drzwi. Ktoś przybył do dolnej sali zachodniego skrzydła mojej stuletniej rezydencji.

      – Proszę – zachęcam. – Proszę wejść.

      Jestem wdzięczna, że wyrwano mnie ze świata wspomnień. Nie wiem tylko, który świat jest prawdziwy.

      W progu staje Stanisław. Przez chwilę przypatruje się mi, jakby oczekiwał na kolejne zaproszenie. Uśmiecham się do niego i to wystarcza. Wchodzi do pokoju, po czym cicho zamyka za sobą drzwi. Zawsze sprawia wrażenie zakłopotanego.

      Porusza się powoli i niezgrabnie. Prawą dłoń zaciska na rzeźbionej rękojeści bambusowej laski. Idąc, rozstawia nogi, jakby całe życie spędził, jeżdżąc konno. Wiem, że to nieprawda, choć teraz nie pamiętam, czym się zajmował. Lubię go, bo wygląda jak starcy w moich najdawniejszych wspomnieniach.

      Mija zastawioną bibelotami komódkę i podchodzi do masywnego, eklektycznego stołu. Ociężale siada na jednym z krzeseł. Wzdycha, po czym jedwabną chusteczką ociera pot z czoła.

      – Jak się czujesz? – pyta zachrypniętym, ale ciepłym głosem.

      – Może być. Tak samo jak sto lat temu.

      Stanisław się uśmiecha. Zaciska rękę na srebrnej rękojeści i obraca ją zgrabiałymi palcami.

      – Masz ochotę na spacer? – pyta z nieśmiałością uczniaka.

      Zerkam w stronę okna. Jest już późne popołudnie i słońce rzuca pomarańczowe światło. Wiatr świszczy w lufciku. O tej porze najbardziej lubię patrzeć w niebo i popijać herbatę. Najlepiej jedząc przy tym miętowe ciastka. Albo pomarańczowe. Tak dawno nie jadłam już pomarańczowych ciastek…

      – Byłeś u mojego syna?

      Nagle przypominam sobie, że Eryk od bardzo dawna mnie nie odwiedził. Chciałabym z nim porozmawiać. Chciałabym, żeby siedział obok mnie i po prostu się uśmiechał. Moglibyśmy milczeć.

      Stanisław na moment odwraca wzrok. Nerwowo splata dłonie na lasce i znów na mnie zerka. Tylko przez chwilę. Przeczesuje palcami nieuczesane siwe włosy.

      – Twój syn nie żyje – stwierdza i zaciska usta.

      – Co takiego?!

      Mój Boże. Kręci mi się w głowie i oblewa mnie pot. Chcę poderwać się z fotela, lecz Stanisław podchodzi, po czym z trudem się pochyla. Delikatnie chwyta moją dłoń. Przez moment mam wrażenie, że chce ją pocałować, lecz się rozmyśla.

      – On nie żyje od ponad trzydziestu lat. Przez tę chorobę czasem o tym zapominasz.

      – Co ty pleciesz?

      Mam ochotę zdzielić go w twarz. To cholerny żart, a z takich rzeczy się nie żartuje. Przecież kilka tygodni temu rozmawiałam z Erykiem. Był tu. Siedział na krześle przy ścianie i zaśmiewał się, opowiadając mi jakąś historię.

      – Wyjdź! – krzyczę. – Wynocha stąd!

      Stanisław spuszcza głowę i czołem dotyka mojej ręki. Chcę wstać, lecz czuję, że ugięłyby się pode mną nogi. Z trudem łapię oddech. Zabieram dłoń i zacis­kam palce na skórzanym podłokietniku.

      Stanisław podnosi się i wspiera na lasce. Pochyla głowę, a jego twarz wydaje mi się potwornie blada. Tak blada, jak blade są twarze na upiornych obrazach tego… Zapomniałam, jak się nazywał twórca tych szkaradzieństw. Ojciec obiecywał, że w naszym bawarskim domu jego dzieła zawiesimy nad kominkiem.

      – Greta… Proszę. Uspokój się.

      – Czego ty chcesz? Wygadujesz takie rzeczy o moim synu, a potem chcesz, żebym była spokojna! Ja jestem spokojna! Kurewsko spokojna! Nie chcę cię, kurwa, znać!

      Przekleństwo mnie razi, ale nie potrafiłam go powstrzymać. Podobnie jak potoku kolejnych. Podnoszę się z fotela i wspieram na oparciu. Dyszę.

      Stanisław cofa się i spuszcza głowę. W oczach ma łzy. Przygryza wargi, jakby zaraz miał się rozpłakać. Zaczyna się cały trząść, co przyprawia mnie o jeszcze większą furię.

      – Wynocha! – krzyczę i nagle braknie mi tchu. Nie wiem, co więcej miałabym powiedzieć. Nie wiem, dlaczego krzyczę.

      Mrugam i dostrzegam przed sobą starca. Skądś go kojarzę, lecz nie wiem, co robi w moim domu. Chwytam szal i szczelniej się nim okrywam.

      – Kim pan jest?

      Starzec uśmiecha się ponuro. Z zaczerwienionych oczu ciekną mu łzy. Robi krok w moją stronę, ale nagle się zatrzymuje. Pochyla głowę, po czym cicho wzdycha. Ciężarem całego ciała wspiera się na bambusowej lasce tak, że boję się, że ta zaraz się złamie.

      W ogóle w piersi dusi mnie strach. O siebie, o niego, o…

      – Stanisław – odzywa się, znów na mnie patrząc. – Nazywam się Stanisław i jestem twoim przyjacielem.

      – Przyjacielem? Ledwie pana pamiętam.

      – To się zdarza…

      – Słucham? Co niby się zdarza?

      To jakiś obłęd.

      – Proszę stąd wyjść, nim wezwę policję. Jak się pan tu w ogóle dostał? Czego pan chce?! – Mimowolnie podnoszę głos. Boję się, że ten mężczyzna coś mi zrobi. Nie wiem, dlaczego czuję z jego