Wydawały się wyjątkowo rozbudzone. Już z korytarza usłyszałam ich szczebioty i chichy.
– Zakochała się, zakochała! – Honora, szczupła, pryszczata blondynka, wymierzyła we mnie palec. Od razu domyśliłam się, że byłam szpiegowana. Od jakiegoś czasu widziałam ukradkowe uśmiechy i spojrzenia, lecz tego ranka zasłona tajemnicy spadła. Podglądanie nie było już śmieszne. Nadszedł czas linczu. – Myślisz, że nie wiemy, gdzie łazisz codziennie rano?
– Nieprawda. – Spłonęłam rumieńcem, odpierając niepostawiony zarzut. – Głupie. Chodzę się przejść i tyle.
– A potem gapicie się na siebie i romantycznie puszczacie sobie oczka?
– Niemry nie zakochują się w Polaczkach – dołączyła się przypominająca beczkę na kiszonkę Kaśka. – Prawda? Gardzą nimi.
– Przestańcie.
– Zakochana niemra!
– Przestańcie proszę!
– Zakochana, zakochana, zakochana!
Postanowiłam, że nie mogę zaniechać porannych wędrówek. Jednak nie chodziłam już w okolice plebanii, a robiłam wielkie kółko przez pola, moczary oraz las. Wracałam zmęczona i zła. Spacery straciły jakikolwiek urok. Stawiając każdy krok, przysłuchiwałam się, czy nie dobiegnie mnie gdzieś z tyłu dźwięk łamanej gałązki lub złośliwy chichot. Bałam się dziewcząt. Zawsze byłam tą inną, lecz teraz czułam to jeszcze wyraźniej. Sama przeciw wszystkim.
Wmawiałam sobie, że pomocnik proboszcza to anioł zesłany, by mnie strzec. Bujna wyobraźnia podsuwa rozmaite pomysły, a ten, choć wyjątkowo zuchwały, sprawiał, że czułam się lepiej.
Po kilkunastu dniach znów go zobaczyłam.
W trakcie mszy, gdy większość dziewcząt skupiała się na tym, by nie dać się przyłapać na plotkowaniu, stałam obok ławy. Nigdy nie zostałam dopuszczona do sekretów, więc było to moje stałe miejsce. Nagle poczułam delikatne szturchnięcie i zobaczyłam, że tuż obok idzie mój anioł. Nie zatrzymując się, spojrzał na mnie tęsknie. Dotknął mojej dłoni, a mnie przeszedł dreszcz.
Rozwarł usta, wypowiadając nieme polecenie.
Dopiero po chwili zrozumiałam, że podał mi zmiętą karteczkę. Szybko ją pochwyciłam i natychmiast spuściłam wzrok. Reszta dziewcząt zobaczyła go dopiero po chwili. Ich chichot ściągnął na nie karcący wzrok wychowawczyni, ale mnie już nic nie obchodziło.
Przez kolejne godziny ściskałam zmięty liścik jak cudowny amulet. Bałam się go odczytać, jakby wraz z rozprostowaniem rogów kartki miał prysnąć jego czar. Zerkałam na niego i opierałam się pokusie. Wreszcie, gdy jako pierwsza wróciłam ze stołówki, padłam na łóżko. Zasłoniłam się kocem, bo o tej tajemnicy nie mógł się dowiedzieć zupełnie nikt. Skrzętnie zatrzymywałam ją tylko dla siebie.
Drżącymi dłońmi rozwinęłam karteczkę. Przez cienką wełnę wpadało nieco światła. Odwróciłam się, by mieć okno za sobą, i zmrużyłam oczy.
Łapczywie przeczytałam kilka słów nakreślonych koślawym pismem.
Dziś, północ, park dworski – złamany dąb. Błagam, przyjdź.
Kolejne godziny minęły jak zaczarowane. Nie zwracałam uwagi na docinki dziewcząt, nie odzywałam się, lecz raz po raz gładziłam pomiętą karteczkę. Nie musiałam na nią zerkać, słowa krótkiego listu same stawały mi przed oczami. Po raz pierwszy serce waliło mi jak oszalałe. Czułam się najszczęśliwszą istotą na świecie. Nic nie mogło mnie powstrzymać.
Cisza nocna rozpoczynała się o dziewiątej. Do dziewiątej trzydzieści mogłyśmy mieć zapalone światła, a potem należało kłaść się do łóżek. Zazwyczaj jeszcze przez jakiś czas dziewczęta rozmawiały, wreszcie ich głosy cichły, a szczebiot zaczynał się rwać. Znałam to bardzo dobrze. Przysłuchiwałam się im od wielu miesięcy, zwykle gapiąc się w sufit lub z przymkniętymi oczami zatapiając się w marzeniach.
Tego wieczoru błagałam, by rozmowy umilkły jak najszybciej. Mimo to gdy stojący w dyrektorskim gabinecie zegar wybił dziesiątą, szepty trwały w najlepsze. Byłam wściekła. Na szczęście pół godziny później Kaśka ziewnęła i odwróciła się w stronę ściany. Po paru minutach Honora i Gośka pożyczyły sobie dobrych snów. Wreszcie usłyszałam ich spowolnione, głębokie oddechy.
Odczekałam do wpół do dwunastej i najciszej, jak potrafiłam, wyślizgnęłam się z łóżka. Na palcach ruszyłam do swojej szafki. Drzwiczki przeraźliwie skrzypnęły. Serce podeszło mi do gardła.
Odczekałam kilka sekund, lecz nikt się nie obudził. Wyciągnęłam z szafki przygotowane już wcześniej płaszcz oraz pantofle. Nie miałam możliwości wziąć nic innego. Ubrałam się już na korytarzu i drżąc ze strachu, zeszłam po schodach. Każde jęknięcie starych desek przyprawiało mnie o rozpacz. Byłam pewna, że lada moment ktoś mnie dostrzeże i zatrzyma w internacie. Nie mogłam dać się złapać. Po prostu nie mogłam.
Gdy dotarłam na parter, gdzieś z głębi budynku dobiegło mnie kilka głosów. Wydawało mi się, że rozpoznaję skrzekliwy ton polonistki – panny Tuckiej – oraz wesoły sopranowy śmiech nauczycielki muzyki.
Nagle drzwi się otworzyły i ktoś wyszedł na korytarz. Natychmiast przywarłam do ściany. Uklękłam, kryjąc się za niewielką szafką, w której przechowywano klucze do sal. Modliłam się, żeby nie zapaliło się światło w korytarzu. Kilka miesięcy wcześniej budynek zelektryfikowano, lecz z przyzwyczajenia większość nauczycieli o tym zapominała. Szczególnie gdy noce były jasne jak ta i z łatwością można było rozróżnić kontury przedmiotów.
Wstrzymałam oddech. Spuściłam głowę, wbijając sobie brodę w pierś, i zamknęłam oczy.
– Tym zajmę się jutro – odezwała się panna Tucka.
Odpowiedział jej zdławiony chichot, drzwi trzasnęły, a następnie polonistka ruszyła w przeciwną stronę korytarza. Usłyszałam jej oddalające się kroki. Po moim ciele rozlała się gorąca fala ulgi. Nogi trzęsły mi się z emocji. Wreszcie gdzieś daleko skrzypnęły kolejne drzwi, a ja po cichu się podniosłam. Odczekałam jeszcze dwie lub trzy minuty, po czym rzuciłam się w stronę okien. Na parterze znajdowało się ich kilkadziesiąt, a większość z nich miało szyby tak brudne, że w ciągu dnia ledwie widziało się podwórze.
Drżącą dłonią rozpięłam haczyk. Delikatnie pchnęłam skrzydło i twarz natychmiast musnęło mi ożywcze, nocne powietrze. Nie miałam czasu się zastanawiać. Rozgorączkowana nie zwróciłam uwagi na zimno ani wicher, przełożyłam nogi nad parapetem i po chwili znalazłam się po drugiej stronie. Porachowałam okna, licząc od drzwi, aby zapamiętać, przez które wyszłam. Następnie rzuciłam się pędem w kierunku parku.
Rosa oblepiała mi buty i kostki, wiatr podwiewał poły płaszcza, lecz nie przeszkadzało mi to. Pędziłam na przełaj przez nieskoszony trawnik. W końcu znalazłam się na skraju parku. Nigdy nie wchodziłam do niego w nocy. Dawne alejki były ledwie widoczne nawet za dnia, więc teraz poruszałam się niemal kompletnie po omacku. Przez korony pogiętych dębów wpadało niewiele księżycowego światła. Co rusz potykałam się o kłącza i gęste chwasty. Wijące się na tle nieba gałęzie sprawiały upiorne wrażenie. Ze wszystkich stron dobiegały mnie dziwne odgłosy. Słyszałam szurania, piski i pohukiwania.
– To tylko wiatr. To tylko zwierzęta – powtarzałam sobie.
Zgubiłam się. Mimo że park nie był wielki, zdałam sobie sprawę, że zamiast kierować się do jego środka, chodzę w kółko. Dwukrotnie minęłam ścięty dąb oraz połamaną, skierowaną z pretensją ku niebu wskazówkę zegara słonecznego.
– Tsss…. – Usłyszałam