Przemysław Piotrowski

Sfora


Скачать книгу

lata trafiłby za kratki, w końcu bez jego wsparcia w kluczowym momencie mógł stracić wszystko. Inspektor – komisarz. Wtedy tak się tytułowali i choć po szczęśliwym zakończeniu sprawy ostatecznie przeszli na ty, do tej pory zawsze oficjalnie się witali i żegnali.

      – Miło cię słyszeć, Romek.

      – Ciebie również. Jak powrót do stołecznej?

      – Miałem dziś pierwszy dzień i już po paru sekundach w komisariacie chciałem wywiesić białą flagę.

      – Aż tak źle?

      – Dobra, przesadzam. Koledzy zrobili jakiś głupi szpaler, jakby mnie nie znali… Ale co ci będę gadał. Lepiej powiedz, co u ciebie.

      – No właśnie dzwonię, bo pomyślałem, że powinieneś dowiedzieć się tego ode mnie, a nie z wiadomości…

      Brudny poczuł, jak rośnie mu ciśnienie, a tętno przyspiesza.

      – Mów.

      – Mam tu kolejnego trupa. To zakonnica.

      W jednej chwili przed oczyma Brudnego przeleciało całe jego życie. Hieronimki, siostra Gwidona, ból, strach, samotność. Habit zawsze działał na niego jak płachta na byka.

      – Tylko mi nie mów, że to hieronimka.

      – Nie, nie. Sprawa raczej nie ma związku z tą historią, ale wolałem cię poinformować.

      – Dzięki.

      – Nie ma za co. Dodam, że w wiadomościach oficjalnie poinformują, że zaatakowała ją sfora wilków, choć ja mam inne zdanie.

      – Wilków?

      – Rzeczywiście, pojawiło się w okolicy kilkanaście sztuk. Przyszły z południa kraju i trochę pomęczyły lokalnych hodowców, ale nikt nie myślał, że mogą zaatakować człowieka.

      – A teraz?

      – Zwłoki zostały częściowo pożarte, i to jest fakt. Ale nie dlatego zerwałem się z urlopu…

      – Nie wiem, czy chcę to słyszeć, Romek.

      – Mimo wszystko nalegam.

      Brudny podniósł wzrok znad słuchawki i spojrzał spode łba na siedzącą naprzeciwko Zawadzką. Znała to spojrzenie. Dla większości tych „złych” było zwiastunem nadchodzących grzmotów. Jego samego nakręcało do działania jak nic innego.

      – Jesteś, Igor?

      – Jestem. Mów.

      – Podejrzewam, że mamy w mieście kanibala.

      – Mam to traktować jako fakt?

      – Jeszcze muszę potwierdzić te podejrzenia, ale wszystko na to wskazuje.

      – Ty się nie mylisz, Romek, prawda?

      – Powiedzmy, że korzystam z doświadczenia i policyjnego nosa.

      – Coś o tym wiem.

      – Do tego ta zakonnica…

      – Też nie wierzę w zbiegi okoliczności…

      Nastała cisza.

      – Dobra, Igor. Konkretnie. Prawdopodobnie jeszcze dziś, najpóźniej jutro, zawnioskuję o sformowanie nowej grupy dochodzeniowo-śledczej i chętnie widziałbym cię w tym gronie. Jesteś zainteresowany?

      – Muszę się zastanowić.

      – O Beryla się nie martw. Ja to załatwię. Masz czas na decyzję do jutra do południa.

      – Jeszcze jedno… – Brudny już wcześniej dostrzegł błysk w oku Zawadzkiej. – Jeśli się zgodzę, to przyjeżdżam z Julią.

      – Julię zawszę powitam z należytym szacunkiem.

      – Przyślij mi raport z dotychczasowych ustaleń. Prześpię się z tym i dam ci znać.

      – Już masz go w skrzynce.

      – Zatem do jutra, inspektorze.

      – Do usłyszenia, komisarzu.

      Brudny się rozłączył. Nie potrzebował czasu. Już podjął decyzję. Choć przez ostatnie kilkadziesiąt dni sam siebie oszukiwał, czuł, że tamta sprawa wciąż nie została zakończona. Śledztwo tak, ale nie sprawa. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Po prostu to czuł. Nie, był tego absolutnie pewien.

      ROZDZIAŁ 6

      W poczekalni unosiła się nieprzyjemna woń, która aż gryzła w gardło. Mieszanka przetrawionego alkoholu, dymu, stęchlizny i moczu dokuczała wszystkim pracownikom komendy, którzy zostali oddelegowani do pracy przy trzydziestu ośmiu potencjalnych świadkach morderstwa siostry Teresy, dostarczonych wprost z zaimprowizowanego koczowiska przy wysypisku. Pośród tej chmary nieszczęśników znajdowały się dwie rodziny romskie (z sześciorgiem nieletnich, dzieci te wraz z matkami od razu zostały przejęte przez przedstawiciela opieki społecznej) i trzech afgańskich imigrantów (którzy przypuszczalnie nie skończyli osiemnastego roku życia), wobec czego trwały usilne próby znalezienia tłumacza przysięgłego języka arabskiego. O pomoc poproszono Omara – zielonogórskiego sierżanta, półkrwi Irakijczyka, ale ten uświadomił kolegom, że w Afganistanie posługują się przede wszystkim pasztuńskim lub dari i choć znał podstawy tego pierwszego i próbował dogadać się z imigrantami, okazało się, że w ogóle ich nie rozumie, gdyż posługują się jakimś lokalnym dialektem, których w klanowym społeczeństwie Afganistanu są setki.

      Inspektor Czarnecki obrzucił spojrzeniem zebranych. Brudni, przybici, wychudzeni, przestraszeni. W dziurawych łachmanach i z kubkami gorącej kawy w trzęsących się dłoniach wyglądali koszmarnie. Czy któryś z nich coś widział? A może wśród nich znajdował się morderca? Czy któryś z tych biednych ludzi byłby w stanie posunąć się do zabicia siostry Teresy, aby zaspokoić nieznośny głód? Ta hipoteza była prawdopodobna, ale Czarnecki – choć jej oczywiście nie wykluczał – szczerze w nią powątpiewał. Zwłaszcza teraz, kilka minut po telefonie od doktora Krzywickiego, który rzucał na sprawę zupełnie nowe światło.

      Przemykając przez poczekalnię, skinął pilnującym świadków policjantom. Następnie ruszył korytarzem na piętro, wprost do biura komendanta Wacława Niemca. Zapukał i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.

      – Dzień dobry, Wacławie.

      – Witam cię, Romek. Nie spodziewałem się ciebie w pracy przez następny miesiąc. Miałeś być na Zanzibarze czy się mylę?

      Komendant wstał z krzesła i mężczyźni podali sobie ręce. Wacław Niemiec był niewysokim pięćdziesięcioletnim mężczyzną o pucołowatej twarzy i problemami z łysieniem plackowatym, w związku z czym od blisko dziesięciu lat każdego ranka golił głowę maszynką. Swego czasu był dobrym policjantem i przeszedł wszystkie szczeble kariery, aby cztery lata temu objąć stanowisko komendanta zielonogórskiej policji. Choć nie był człowiekiem bez wad, jego podwładni szanowali go, bo nie należał do karierowiczów i starał się dbać o swoich ludzi.

      Niemiec ręką wskazał miejsce w rogu pomieszczenia. Dwa fotele i niewielki stolik, obok pokaźnych rozmiarów fikus. To tam przyjmował ludzi, których cenił i szanował.

      – Skupmy się na temacie.

      – Jak chcesz. Kawy?

      – Poproszę.

      Niemiec nauczył się nie dyskutować z inspektorem. Pomimo że był jego przełożonym, traktował go jak równego sobie. Cenił go nie tylko za pracowitość i skuteczność, ale także za niespotykaną w tym zawodzie kulturę i wyjątkowy wiktoriański styl, którym inspektor potrafił kupić niemal każdego. Komendant podniósł słuchawkę i zamówił u sekretarki dwie czarne kawy.

      – Rozumiem,