Przemysław Piotrowski

Sfora


Скачать книгу

już czterech swoich kolegów, jednemu gruchocząc nos, a drugiemu wybijając dwa zęby. I to nawet nie dlatego, że przechwalali się kolegom, jak ją bzykali, bo z racji tego, że seks traktowała instrumentalnie, miała to gdzieś. Pewnych jasno wyznaczonych granic nie pozwalała jednak przekraczać, a dwóch ostatnich do końca tego nie rozumiało i próbowało w pracy rzeczy, które te zasady brutalnie łamały. Zrozumieli dopiero, gdy wylądowali u lekarza, wymyślając idiotyczne powody swoich kontuzji, ponieważ w specyficznym środowisku policjantów żaden nie mógł zakapować kolegi, a do tego oficjalnie przyznać się, że tak urządziła go kobieta.

      – Masz szczęście – oznajmiła po krótkiej chwili.

      – To super.

      Brudny zapalił papierosa i otworzył okno nowego starego patrola. Po tym, jak poprzedni zatonął na grzęzawiskach przy Odrze, postanowił nie czekać i z niewielkich oszczędności zakupił okazyjnie wersję GR z trzylitrowym silnikiem o mocy stu pięćdziesięciu ośmiu koni mechanicznych. Nie był to jego wymarzony model, ale musiał czymś jeździć, a ponieważ był stały w uczuciach, w oczekiwaniu na kupca wygrzebanej z mułu maszyny, za pieniądze z ubezpieczenia kupił to, co było w jego zasięgu.

      Przez następnych kilkadziesiąt sekund Brudny wlókł się w ślimaczym tempie na ogonie błyszczącego mercedesa. W przeciwieństwie do większości uczestniczących w nigdy niekończącym się wyścigu szczurów warszawiaków przyzwyczaił się do korków i do odwiecznego problemu stolicy podchodził ze spokojem.

      – No dobra, Julka. Teraz na poważnie – oznajmił, gdy wyrzucił niedopałek za okno. – Mogę już mówić?

      – Igor…

      – Znasz mnie i wiesz, że nie jadę tam dla przyjemności, choć… – cmoknął wymownie – …w sumie nawet miło by było odwiedzić brata. Ale tak jak mówiłem, mam przeczucie, że nie domknąłem tematu. I nie, nie prześladują mnie koszmary, nie widuję żadnych rozmazanych twarzy, nie łapią mnie skręty kiszek. Wszystko to odeszło wraz ze śmiercią Jana. – Brudny zmienił pas. – Ale coś nie daje mi spokoju. Naprawdę nie wiem, jak to opisać, ale chyba podświadomie czekałem na ten telefon od Czarneckiego. Czułem, że coś może się wydarzyć. To trochę jak z wyjściem z domu. Czasem wiesz, że o czymś zapomniałaś, ale nie możesz sobie uświadomić czego konkretnie. A potem przychodzisz i okazuje się, że prawie spaliłaś chatę, bo nie wyłączyłaś żelazka. Od wyjazdu z Zielonej Góry mam podobnie. Tak jakbym czegoś zapomniał, nie dopilnował. Nie zakończył. No, cholera, nie wiem, jak ci to jaśniej opisać.

      – Po prostu masz przeczucie.

      – To chyba dobre określenie.

      – A ten… – Zawadzka nakreśliła cudzysłów w powietrzu. – … „wilkołak”? Co o tym myślisz?

      – Bzdura.

      – Nie żebym traktowała to poważnie, ale takie zgłoszenia tuż przed śmiercią zakonnicy, którą na dodatek rozszarpały wilki?

      – Chciałoby się powiedzieć „zbieg okoliczności”…

      – A my w zbiegi okoliczności nie wierzymy, prawda?

      – No tak… – Brudny skręcił w Giełdową, gdzie mieszkała Zawadzka. – Nie wiem, Julka. Sama widzisz, że to dziwna sprawa. Za dużo tu tych zbiegów okoliczności.

      – Co powiesz Oksanie?

      Brudny zatrzymał się przy wejściu na teren osiedla.

      – Jeszcze nad tym nie myślałem.

      – Wiesz co?

      – Mmm…

      – Cieszę się, że z nią jesteś. Przy niej rozkwitasz.

      – Że co? – Brudny spojrzał na przyjaciółkę pytająco.

      – No… Oka cię uszczęśliwia. To widać.

      – Ech…

      – Trzymaj się, Igor.

      – Bądź gotowa o wpół do piątej.

      – Pewnie. Pa.

      – Na razie.

      Julia wysiadła z auta i zamknęła za sobą drzwi. Igor odprowadził ją wzrokiem.

      ROZDZIAŁ 9

      Gdy zadzwonił budzik, za oknem było jeszcze całkiem ciemno. Czarnecki podniósł się z łóżka i wsunął stopy w białe kapcie. Poszedł do niewielkiej kuchni i nastawił wodę na kawę, po czym skierował się do łazienki. Myjąc zęby, zastanawiał się, czy media już podchwyciły temat. Jeszcze wczoraj wieczorem dominował przekaz o nieszczęśliwym wypadku, a wilcza sfora stała się wrogiem publicznym numer jeden. Sprawa pojawiła się późnym popołudniem niemal równocześnie na wszystkich kanałach ogólnopolskich, po których te stricte informacyjne zaczęły rozkładać ją na czynniki pierwsze. W programach pojawili się myśliwi, zoolodzy, a nawet ekolodzy wykorzystujący sytuację, aby przypomnieć o tym, że postępująca urbanizacja i bezceremonialne wkraczanie na tereny dzikiej zwierzyny w końcu musiało tak się skończyć. Słowo „wilkołak” na szczęście nie padło ani razu, choć nauczony doświadczeniem nie łudził się, że prędzej czy później jakiś wścibski dziennikarz dokopie się do tych zgłoszeń. Albo jeszcze lepiej – jakiś nawiedzony mieszkaniec, pragnąc mieć swoje pięć minut w głównym czasie antenowym, wpadnie na pomysł, by zgłosić się do gazety bądź telewizji.

      Gdy usiadł w fotelu z parującą szklanką kawy w dłoni, na ściennym zegarze dochodziła szósta trzydzieści. Za oszronioną szybą drzwi balkonowych słychać było odgłosy budzącego się ze snu miasta. Charakterystyczny dźwięk opróżniającej kubły śmieciarki, klakson poirytowanego kierowcy, stukot szpilek jakiejś bezimiennej kobiety.

      Szpilki? Kto, do diabła, wkłada szpilki w taką pogodę, pomyślał inspektor, ale uznał, że roztrząsanie tego problemu nic nie wniesie do prowadzonego śledztwa, upił łyk kawy i włączył telewizor, w nadziei że trafi na interesujące go wiadomości. Na wizji akurat kłóciło się dwóch wyjątkowo nielubianych polityków, więc przełączył na inny kanał. Tam też nie znalazł tego, czego szukał. Po kilku kolejnych nieudanych próbach w końcu odłożył pilota i uruchomił laptopa. Przejrzał główne portale i choć informacji o zagryzionej przez wilki zakonnicy nie brakowało, nie wyłowił niczego, czego by nie przeczytał bądź nie obejrzał poprzedniego wieczoru.

      Wrócił myślami do wizyty w prosektorium. Spędził tam zaledwie godzinę, bo przy tak głęboko zamrożonych zwłokach doktor Krzywicki nie mógł należycie wykonać swojej pracy, choćby z tak prozaicznego powodu, że nie mógł ofiary rozebrać do naga, gdyż materiał, zwłaszcza bielizna, po prostu przymarzł do ciała. Mimo to zwłoki udało się przynajmniej częściowo oczyścić i przeprowadzono wstępne badanie.

      – O dziwo na dolnej części ciała nie ma aż tak obszernych obrażeń – stwierdził patomorfolog. – Nie jestem specjalistą, ale z tego, co wiem, wilki zwykle najpierw atakują nogi potencjalnej ofiary, aby ją spowolnić i powalić. Tymczasem w tym wypadku… No sam zobacz. Nawet habit nie jest specjalnie porwany.

      Czarnecki niechętnie przyjrzał się dolnym kończynom denatki. W porównaniu ze zmasakrowanym tułowiem rzeczywiście wyglądały na stosunkowo dobrze zachowane.

      – Można założyć, że w czasie ataku jechała na rowerze – powiedział inspektor.

      – Naprawdę?

      – Podobno dom parafialny opuściła właśnie na rowerze.

      – To wyjaśniałoby taki rodzaj obrażeń.

      – Ale ktoś mógł ją też zaatakować z zaskoczenia…

      – Owszem. Jeśli