rozwiązał ręcznik w talii i niedbale rzucił go na brzeg wanny. Nago powędrował do garderoby, gdzie wziął z półki bieliznę, włożył ją i odwrócił się do żony.
– Myślałem, że zdecydujesz się na kolację w „Heathman” i dansing w „Crystal Ballroom”.
Podeszła do niego niepewnym krokiem. Zauważył, że jego żona obraca brylantowy pierścionek – od jakiegoś czasu często to robiła.
– Przyszło mi na myśl, że gdybyśmy wyjechali… przeżyli jakąś przygodę…
Wiedział, co miała na myśli, ale również zdawał sobie sprawę, że to nic nie da. Nowe miejsce stanowiłoby jedynie odmienną scenerię, w której rozgrywałyby się te same stare sceny, padały te same dobrze znane kwestie. Delikatnie pogłaskał ją po twarzy, mając nadzieję, że w jego głosie nie będzie słychać cynizmu. Bardzo nie lubił sprawiać jej przykrości, chociaż w ciągu ostatnich lat była tak przewrażliwiona, że bolało ją dosłownie wszystko.
– To naprawdę wspaniały pomysł. Czy będziemy spać w tym samym śpiworze?
Uśmiechnęła się.
– To da się zrobić.
Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.
– A może, gdy wrócę, uczcimy moją pracę tutaj, w naszym łóżku?
– Mogłabym włożyć tę bieliznę, którą dałeś mi jakiś czas temu.
– Przez cały dzień nie będę mógł się skupić.
Pocałował ją. Był to długi, słodki pocałunek pełen obietnicy. Ten rodzaj pocałunku, o którym Jack już niemal całkiem zapomniał. W ułamku sekundy przypomniał sobie czasy, kiedy seks sprawiał im mnóstwo radości, a najlepszym pomysłem na spędzenie dnia było zostanie w łóżku.
Kiedy Jack się odsunął, spojrzał z góry na piękną, uśmiechniętą twarz żony. Swego czasu, wcale nie tak dawno temu, łączyła ich ogromna miłość. Tęsknił za tamtymi chwilami i za tamtym uczuciem.
Może jeszcze nic straconego.
Może dzisiaj rzeczywiście wszystko zmieni się na lepsze?
2
W Seattle panował spory ruch. Jack nie mógł uwierzyć, że na autostradzie jest tak dużo samochodów. Widok betonowego miasta przypominał szkic w odcieniach szarości, wszystko spowijała mgła. Nawet Lake Union było tego dnia ponure i deszczowe. Co kilka minut rozlegało się wycie klaksonów i pisk gumy na wilgotnym asfalcie.
Jack uwielbiał zgiełk wielkiego miasta. Tętniącą energię. Po raz pierwszy od bardzo dawna był w centrum metropolii w godzinach szczytu. Rozwój przemysłu komputerowego przyspieszył rozbudowę Seattle.
Przejechał przez most. Nie był tu od lat, pewnie od studiów na University of Washington. Od tego czasu nastąpiła zdumiewająca zmiana.
W latach siedemdziesiątych Bellevue traktowano jak sypialnię dla ludzi, którzy dojeżdżali do pracy do miasta, ale marzyli o życiu na wsi. Kupowali oni na potrzeby rodziny trzypoziomowe domki w zaułkach, które nosiły egzotyczne nazwy, takie jak: RainShadow Glen czy Marvista Estates. Czteropasmowa asfaltowa droga przecięła teren ze wschodu na zachód i z północy na południe. Jeszcze przed jej ukończeniem pojawiły się centra handlowe. Prostokątne budynki o płaskich dachach i białych ścianach oświetlone były neonami o znanych nazwach. Stopniowo przedmieście zaczęło się rozrastać w sposób niekontrolowany, a pod koniec lat osiemdziesiątych przypominało już podobne osiedla z południowej Kalifornii.
Potem nastąpił gwałtowny rozwój Internetu. Między porozrzucanymi domkami pojawiły się siedziby Microsoftu i Immunexu. Wtedy okazało się, że potrzebne jest centrum miasta. Miejsce, które coraz większa liczba młodych milionerów mogłaby nazwać domem. Zmiany następowały w takim samym tempie, w jakim napływały pieniądze. W modnych restauracjach można było zjeść kolację na świeżym powietrzu na betonowej pustyni, przy stolikach pod parasolami. W starej kręgielni Barnes i Noble wybudowali standardowy megasam.
Na rogu Main Street i Sto Szóstej stał imponujący, bogato zdobiony budynek: połączenie betonu i szkła z modną, pretensjonalną fasadą. Gmach ten był doskonałym przykładem „nowego budownictwa” w Bellevue: kosztowny, krzykliwy i modny. Przestronne atrium sugerowało, że ma on północno-zachodnie korzenie.
Jack zaparkował na ulicy przed wejściem. Przez minutę siedział spokojnie w samochodzie, starając się nabrać pewności siebie, po czym wszedł do budynku. Na szesnastym piętrze szybko poprawił jedwabny krawat – bardziej z przyzwyczajenia niż konieczności – i wszedł do przestronnego holu, w którym dominowały mosiądz i szkło.
Jestem Jumpin’ Jack Flash – pomyślał. – Na pewno im się spodobam.
Podszedł do biurka.
Recepcjonistka uśmiechnęła się promiennie.
– Czym mogę służyć?
– Nazywam się Jackson Shore. Jestem umówiony z Markiem Wilkersonem.
– Proszę chwileczkę zaczekać.
Zapowiedziała go przez telefon. Po odłożeniu słuchawki zaproponowała:
– Proszę usiąść. Ktoś za chwilę do pana przyjdzie.
Usiadł na lśniącej, czerwonej skórzanej sofie. Po chwili pojawiła się jakaś kobieta. Była wysoka i chuda; miała ładne ciało. Złoty łańcuszek na szyi odbijał światło jarzeniowe. Wyciągnęła rękę do Jacka.
– Miło pana poznać, panie Shore. Nazywam się Lori Hansen. Mój tata zawsze mówił, że był pan najlepszym quarterbackiem i że NFL nigdy nie miała nikogo lepszego. No, oczywiście, oprócz pana i Joego.
– Dziękuję.
– Tędy, proszę.
Jack powędrował za nią szerokim korytarzem, w którym dominował marmur. Wszędzie było mnóstwo ludzi, stali przy kopiarkach i w drzwiach. Kilku uśmiechnęło się, gdy przechodził, większość go zignorowała.
W końcu dotarli do zamkniętych drzwi. Kobieta cicho zapukała i otworzyła.
Jack na ułamek sekundy zamknął oczy i wyobrażał sobie sukces – Jumpin’ Jack Flash – żeby nabrać większej pewności siebie.
Mężczyzna za biurkiem był starszy, niż Jack się spodziewał – mógł mieć siedemdziesiąt lat, może więcej.
– Witaj, Jacksonie – powiedział, wstając i wyciągając rękę.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Usiądź – zaproponował Mark, wskazując fotel naprzeciwko ogromnego mahoniowego biurka.
Jack usiadł.
Mark nadal stał po drugiej stronie biurka i sprawiał wrażenie, jakby zajmował wyjątkowo dużo przestrzeni. W czarnym garniturze od Armaniego wyglądał jak typowy przedstawiciel władzy. Od tak dawna dzierżył ją w dłoniach, że pewnie miał już odciski. Jego stacja telewizyjna była największą niezależną stacją na północnym zachodzie.
W końcu usiadł.
– Obejrzałem twoje kasety. Jesteś dobry. Bardzo dobry. Byłem wręcz zaskoczony.
– Dziękuję.
– Ileż to lat temu grałeś w Jets? Piętnaście?
– Taaak. Potem nabawiłem się kontuzji kolana. Pewnie wiesz, że poprowadziłem swój zespół do Super Bowl.
– I dostałeś nagrodę Heismana[1]. Tak – przyznał Mark. – Bardzo dużo niegdyś osiągnąłeś.
Czyżby