to jednak niezwykle żarci specjaliści…
Po wielkim sukcesie konferencji zostajemy wyciągnięci przez sekcję polskich stańczykologów na clubbing. Panuje tu selekcja ostra jak w Piekarni w 2001: przy wejściu biurko z telefonem tarczowym; śmiałków wpuszcza urzędnik, po czym dopiero ochroniarz zatwierdza wcześniejsze ich prewpuszczenie. Co prawda słomki w mojito mają jawne ślady zębów poprzednich użytkowników, ale kosztują po piętnaście pesos, czyli tyle co nieumyta siatka z zerwaną rączką. Potem idzie się na lokalną pizzę w cenie podobnie niezawrotnej. Przed barem wisi wielka tablica wymieniająca wszystkie dodatki, których nie ma, co dosyć skraca proces wyboru pomiędzy pizzą z serem a właśnie tą pizzą.
Placków skwierczących w wielkim pradawnym żeliwnym piecu pilnuje kucharczyk w błękitnym polo, pod pachami – od lat słońca i potu – ma ceglastoczerwone plamy, jednak na Kubie ciągle kwalifikuje się ono do użytku. Tak jak złachane liberie portierów w windach albo kompletnie zrudziałe na ramionach mundury policjantów i kalosze zamiast oficerek. Pizzeria zdecydowanie jest bardzo popularna, choć nasi przewodnicy po Hawanie prawdziwej: Dorota, Hubert i Łukasz, twierdzą, że znacznie się ostatnio pogorszyła. No i już jakiś czas temu zginęło gdzieś radełko, więc pizzę trzeba jeść w całości. Wjeżdża ona na stół na blaszkach, jako serwetki towarzyszą jej pocięte na pasy kartki z drukarki. Jeśli chodzi o smak, to owszem, udaje mi się zjeść nieduży kawałek, ale jeszcze przez dwa dni czuję na wąsach i brodzie zapach sera żółtego siedemdziesiąt procent tłuszczu…
Może zresztą nie jest to wcale ser, bo w nocy przestaję czuć się aż tak świetnie… Desperacko chce mi się pić, wtaczam się do kuchni i odbiwszy się kolejno od wszystkich ścian, przytulny kącik znajduję sobie na podłodze. Jest mi tam wygodnie jak jeszcze nigdy, nieprzytomna, daleka, ciężka, leżę sobie na mięciutkich kafelkach. Widzę ary latające nad miastem, pogryzione słomki, cytrynki, widzę siebie malutką, leżącą w łóżeczku, tak że mama musi chyba wyjmować mnie z niego pincetą; widzę S., który nachyla się nade mną, mówiąc coś bezgłośnie jak ryba. Taki mądry, tak rozsądnie mnie próbuje przekonać, że powinnam wstać, a już niedługo sam też zaczyna ślinić się i bełkotać. Ten dzień nie należy więc do specjalnie ciekawych, a następujący teraz akapit, w którym rozwlekle opisuję różne zwiedzone przez nas łazienki, różne widziane tam kafelki, armatury i terakoty, usunęła korekta jako przydługi i pełen błędów ortograficznych i składniowych, które w malignie popełniałam…
Ale kolejnego dnia już nieco podleczeni, a przynajmniej mogący chodzić i mówić, jedziemy do Trynidadu… Wiezie nas busik-taksówka razem z bandą młodych Hiszpanek, dwoma starymi holenderskimi bon vivantami i milczącym młodym Anglikiem o zrozpaczonych oczach, który, jak teraz myślę, prawdopodobnie jechał tam popełnić jakieś wyjątkowo wymyślne samobójstwo, na przykład dając się rozszarpać lokalnym taksówkarzom, sprzedawcom naszyjników czy osobom wciskającym mu do rąk menu. Widywałam go jeszcze na zapętlonych uliczkach – z mapą i przewodnikiem, i szalonymi oczami, chodził w kółko szybko i bez sensu, na nic nie patrząc. Ale wtedy, jeszcze w tym busie, droga nam się dłuży. Jest upał, paraautostrada jest nudna jak flaki z olejem i raz po raz grzęźniemy za jakimś koniem, traktorem, smrodliwym kamazem czy popularnym tu autobusem, czyli ciężarówką, w której na pace na ławkach siedzą ludzie. Wokół zielenią się chaszcze i dżungle, z których od czasu do czasu wyłaniają się niedorzeczne pomniki, zniszczone stadiony, opustoszałe wieżowce, niegdyś wesołe, a dziś niewesołe miasteczka w stanie daleko posuniętego rozpadu, pogryzione przez dzikie zwierzęta billboardy cytujące na przemian Che i Fidela.
Po drodze kierowca – młody Latynos w złotym łańcuchu, koszuli rustykalnej i znoszonych czarodziejach – niezwykle często się zatrzymuje, dokonując jakichś transakcji, interesów, przejęć, podmianek, zostawień jednych kartonów w krzakach, innych z kolei powzięcia. Ale jakoś wreszcie dojeżdżamy do tego Trynidadu. Dotychczas byliśmy w Guanabo i Hawanie, która oprócz wypreparowanych dystryktów dla turystów wiedzie swoje niezależne, wypięte na nich zupełnie życie. Tutaj – wręcz przeciwnie. To część turystyczna pulsuje, roi się i mrowi, podczas gdy wokół niej martwieje tkanka biednego jak mysz kościelna miasteczka.
W turystycznym centrum mieszkańcy włażą na głowy bogatym Niemcom, Włochom, Anglikom i Holendrom, próbując wycisnąć z ich portfeli tyle, ile się da, podczas gdy pozostali czekają na nich na obrzeżach w stuporze, półśnie, letargu. Wysadzeni na jednej z ciemnych, nisko zabudowanych, parnych uliczek jeszcze nie wiemy, że właśnie znaleźliśmy się w kubańskim Kazimierzu Dolnym. Pradawne kamieniczki mają otwarte partery, więc można zajrzeć do środka. Tam każda rodzina ma coś w rodzaju wystawy swojego życia: najpiękniejsze meble, kwiaty, w złotych ramkach zdjęcia różnych krewnych z Miami. Życie właściwe, domyślam się, że nieco skromniejsze, rozgrywa się natomiast w kulisach tych teatrów.
„Italia?” „Alemania?” „Holland?” – krzyczą za nami ludzie. „Polonia” – mówimy na początku, oczywiście głupi jak buty. „Lewandowski!” – odpowiadają oni. Zmieniamy więc strategię. „Italia” – odpowiadamy, ale oni wtedy mówią: „Berlusconi!”. Znają odzew na każde hasło. „Holland?” Sos holenderski. „Alemania?” Hitler. Mówiąc to, niezwłocznie przechodzą do wciskania nam do rąk jakiegoś szmelcu – okazuje się, że podczas tej pogawędki kupiliśmy od nich już różne rzeczy, teraz wystarczy tylko za nie zapłacić. Próbujemy uciec, ale z każdego rogu, zaułka i winkla wyskakują następni. „Chicken is good, pork is good…” – mantruje mi do ucha aksamitnie niskim głosem ubrana na biało Murzynka, ale z drugiej strony sypią się już inne propozycje, dzielące się z grubsza na podwiezienie (taxi, taxi), podwiezienie kiedy indziej (taxi tomorrow) i sekcję rozmaitości (horses! waterfalls! horses to waterfalls!).
Na początku nas to śmieszy, stopniowo jednak dochodzi do nas nasza kondycja zepsutego mięsa: nie możemy ani na chwilę usiąść albo się zatrzymać, bo od razu obsiadają nas ludzie i masują, masują, moszczą się na nas tymi łapkami! Gdy tylko gdzieś znużeni przycupniemy, dopada nas Silvio i zaczyna robić pokaz sztuczek: tu piłeczki, tam skrzyneczki, tu karty, kubeczki! Widząc to, sprzedająca jakieś amulety z jarzębiny babcia też nie chce się sfrajerzyć i przyłącza się do urabiania nas, od razu jak spod ziemi pojawiają się kelnerzy i wciskają nam swoje wodniste paramojito, a wszyscy pozostają w jawnej zmowie i ścisłej współpracy, i już siedzimy, a oni wymachują naszymi rękami, biegają naszymi nogami, kręcą naszymi głowami jak piłkami, cały czas naliczając za to jakieś opłaty. W dodatku zewsząd dochodzą te karaibskie plumkania i trele, na początku urocze, ale bardzo szybko nawet ktoś, kto umie liczyć tylko do trzech, może z łatwością policzyć wszystkie piosenki. Organizowany dla turystów spektakl ma bardzo krótkie nogi, ale jego aktorzy są nigdy niestrudzeni i właściwie mogą odtwarzać go bez końca, bo nie mają za bardzo nic innego do roboty. Pod dworcem autobusowym koczują tłumy naganiaczy, gawędząc niespiesznie – gdy tylko pojawia się autokar, zrywają się jak stada wron. Już kawałek dalej, na mniej turystycznych uliczkach – jakiś straszny spokój, zawieszenie. Człowiek ogląda telewizję. Koń śpi. Pies szczy. Starowina stoi i się gapi. Facet obcina sobie paznokcie, a jego żona z córką się na to patrzą. Na plaży ochroniarze pilnują, by nie wchodzili na nią tubylcy.
Nie płakałam po Trynidadzie. Ale do Polski wracałam z pewnym żalem. W poczuciu duchowej odmiany, całkowitej resocjalizacji. Jeszcze nigdy nie czułam się tak obrzydliwie bogata, jak po powrocie z Kuby. Mieszkanie – może tylko odrobinę zapuszczona rezydencja Carringtonów. Siatkami cygara sobie możemy podpalać. Przepych, rozpasanie. W lodówce dwa keczupy. BOGACTWO. Na tym jednak korzyści się kończyły. Ciemność. Internet. Między betonowymi fortecami przemykają ludzie. W metrze znacząca cisza, każdy gra w kulki. Zakupy. Samochody. Zero muzyki. Alienacja, samotność. Zupełnie nierealne, że jeszcze chwilę temu szliśmy sobie beztrosko, szczęśliwi i żywi, żywi jak nigdy.