bransolet, w koszulce z napisem „Los Angeles”. Podchodzi do pięknej piętnastolatki, całuje ją rozpustnymi, ropuszymi ustami, w wilgotnej jamie łyskają świeżo zrobione licówki. Ona nie tyle odwzajemnia pocałunek, ile jakoś bardzo gwałtownie nie oponuje, patrząc martwym wzrokiem w telefon. Rozmawiając z europejskim podnajemcą swojego ciała, ziewa przeciągle i sprawdza stan manikiuru…
Następnego dnia jest niedziela, słońce i wielki wiatr! Kąpiemy się, wrzeszcząc w oszalałym błękitnym morzu, cali pochłonięci przez spienione grzywy, zwariowane perlaże fal. Ale po wyjściu na brzeg w kafeterii Las Palmitas musimy jeszcze spędzić trochę czasu z Tonym i jego wujkiem, nie ma na to rady. Piszę, jakbym ich znała, ale tylko robię dobrą minę do złej gry, bo wiem tyle co i wy. Tony to przymenelony latino lover: ma odblaskowe okulary i koszulkę Lakersów. Wujek może więcej w życiu zobaczył, a zwłaszcza wypił, jego oczy są bardzo jasne i wymyte z wszelkich złudzeń, a cera mało jędrna, mało wypoczęta i niepełna blasku, jakby nie używał l’oréala. Tony bardzo drąży temat mojego stanu cywilnego i charakteru łączącej mnie z S. relacji. Ogólnie mówi bardzo dużo i natrętnie, do nas, do siebie, do świata i po prostu; potem razem z wujkiem, popijając sikowate piwka, obmawiają nas przy nas… Słowem, wziąwszy z tej znajomości wszystko, co pozytywne, a wymykając się temu, co mogłoby wyroić się z niej ewentualnie negatywnego, wracamy do naszego betonowego casa-kurwidołka…
A nad basenem już tam coś. Już nie próżnują, już kombinują, już reprodukują, a przynajmniej zakasują rękawy i się biorą do roboty! Od wczoraj przy ogłuszających dźwiękach Despacito miesi się tam dziwny (choć doprawdy, co tutaj znaczy dziwny?) trójkącik: dziaduńcio, jakaś niezwykle chuda lokalna parapiękność (zwana dalej Chudą) i gość, nazywany przez nas roboczo Daddy Cool. Ponieważ jest to mężczyzna bardzo czarny, skórzasty, ogromny, o namiętnych ustach i figlarnym spojrzeniu. Ma czapkę z prostym daszkiem, bokserki z dużą ilością złotych napisów wystające wysoko ze spodni, złoty kolczyk i bransoletę, i zegarek, a nade wszystko nie jeździ żadnym moskwiczem, ładą czy maluchem tak jak wszyscy, tylko ma nowy chiński samochód Geely i stąd wiemy, że jest to gość, który nie żartuje, kiedy proponuje nam podwózkę do Guanabo.
Dziaduńcio zostaje na miejscu. Musi sobie poprawić sztuczną szczękę, przetrzepać tupecik, poza tym Chuda potrzebuje trochę rozrywki, też chce mieć coś z tego życia, a nie tylko patrzeć na jego walające się po kafelkach protezy nóg i rąk… Chuda dość ma takiego czegoś: wsiada do geely, zapalając mocnego papierosa. Z drugiej strony Daddy Cool, wrzuca jeszcze do schowka dużo zmrożonych sikopiw w puszkach. Dokąd jadą? Z języka ciała, w którego czytaniu wchodzimy tutaj już powoli na poziom intermediate, wiemy tylko, że raczej nie na panel o przyszłości kultury polskiej. My, jak to dzieci, zostajemy usadzeni z tyłu. Między nami duży blok sera żółtego. Kochankowie jeszcze chwilę radzą nad doborem muzyki… Okej, jest konsensus. Płyta trafia do odtwarzacza i z soundsystemu dobywa się ryknięcie potwora. Ratuj się kto może! Pędzimy uliczkami, uciekając chyba sami przed sobą… sami przed sobą… a im szybciej jedziemy, tym szybciej musimy jechać! Dudniąc, rycząc, siejąc reprodukcyjny terror!! Z palm spadają kokosy, zmarli wstają z grobów… Oszołomieni, a przede wszystkim zupełnie głusi, z piskiem w uszach wysiadamy…
W Guanabo szybko odkrywamy, że niedziela jest tu dniem chrupek. To ważne. W niedzielę wszyscy chodzą z paczkami chrupek Pelly. Kiedy siedzimy w Pepe, czujemy się jak śmieci z tymi naszymi podłymi sandwichami, gdy oglądamy przechadzające się pary dumnych, roznamiętnionych chrupkowiczów. Chrupki to oznaka statusu i klasy, chrupki to zdrowie, uroda, styl i pewność siebie. Dla zachowawczych, konserwatywnych, szanujących tradycję – paprykowe. Dla silnych, nowoczesnych, ceniących niezależność – bekon. Nie mając swoich chrupek, udajemy się na taras centro comercial… Trochę już zaznajomieni z burdelicznym charakterem Guanabo, ale wciąż naiwni jak dzieci i mierzący wszystko własną idealistyczną miarą, rozsiadamy się przy stoliku. Jako para budzimy tu jakąś lekką konsternację, ale na szczęście jesteśmy za mało bystrzy, by to pojąć. Klientela to raczej opaleni w dziwnych miejscach starsi panowie w odzieży funkcyjnej. Słowem sympatyczne typy. Przed nami starszy pan bez koszulki, dobrze mu z oczu patrzy. Jego pokiereszowane, poznaczone plamami wątrobowymi ciało zwisa z krzesła jak przerzucony przez nie żywy brudny ręcznik, żywy kostium na Halloween. Obok schludny chytry latynoski typek w różowym polo. Za nim budzący zaufanie gość w typie Pawła Huelle, w chodakach i ogólnym stylu chirurgiczno-ortopedycznym. Między nimi rozmaite lokalne kobiety piękne i znudzone jak pumy, sondujące cały czas salę czujnymi biznesowymi spojrzeniami.
Stopniowo zaczynamy rozumieć, że jesteśmy na lokalnym seksbazarku, lokalnych targach kobiet i mężczyzn. Jak na każdych targach, z przodu stoiska toczy się tyle samo życia, ile z tyłu, gdzie jest czajnik elektryczny. Więc odbywając te swoje chłodne i znudzone flirty, kobiety pumy robią rzeczy zupełnie zwykłe, jedzą jakieś przyniesione w pudełkach jedzenie, pikają na komórkach, dzwonią do ZUS-u, załatwiają sprawy. Pod nogami plączą się różne córeczki, które dobrotliwi europejscy dziadkowie obdarzają pieszczotą, żartem i figlem, a może nawet jakimś dewizowym łakociem… Cóż, nic tu po nas, myślimy po dziesięciu drinkach, które wypiliśmy, powtarzając sobie „w burdelu można”. My przecież też mieszkamy w burdelu, więc co to dla nas za nowina.
Wracamy. Mijamy pijanych erotycznych ludzi i ryczące soundsystemy, ściskające się pary stare, młode i mieszane. Ale nagle przez płot jednej z rozwałkowanych willi, z której dobiegają dźwięki totalnego Despacito, gwałtownymi gestami przyzywa nas młody czarnoskóry mężczyzna… Myśląc, że jest ranny albo ktoś próbuje zmusić go do podpisania niekorzystnej umowy kredytowej, wchodzimy, by mu pomóc. W ten sposób trafiamy na wiksę młodych despacitos, z której wyjście nie jest tak łatwe jak wejście.
Muzyka jest bardzo głośna, więc z gospodarzami porozumiewamy się wrzaskami i pantomimą; to z niej dowiadujemy się o wartościach, których zabawa ta jest wyrazem, apologią, inscenizacją. Niewątpliwie chodzi o West Coast, choć z pewnymi wymuszonymi racjonalizacjami, cięciami budżetowymi. Tak krawiec kraje, jak materii staje. Bohaterem wieczoru jest półlitrowy johnnie walker, lokalny symbol OSTATECZNEGO bogactwa i prestiżu. Jest też basen. Może nie jakiś wielki, kąpałabym w nim dwoje, troje dzieci lub maks dwoje beznogich i bezrękich dorosłych, ale na sprytnie zrobionym selfie wygląda pewnie jak Inflancka.
Despacitos decydują się w nas nawet ostrożnie zainwestować, wręczając nam drinka w kubku plastikowym: johnnie walker plus jakiś mózgotrzep. Pełnimy tam funkcję jak gdyby gości specjalnych, egzotycznych zachodnich białasów, choć każdy ma takich białasów, na jakich zasłużył: S. w wymiętej koszuli typu safari, ja natomiast w bardzo mało westcoastowej sukni. Ale za to z aparatem na zębach, który od biedy może uchodzić za grill z bardzo rzadkiego złota, tak zwanego złota niezłotego. Plan jest, jak się zdaje, taki, że wchodzimy wszyscy do basenu i wspólnie pozujemy do selfie, udając, że jesteśmy przyjaciółmi i mega się bawimy…
Impas nadchodzi z nieoczekiwanej całkiem strony: otóż nogi. Nasze nogi po przejściu z Guanabo są bardzo brudne, ciągną się za nimi wiechcie trawy, koniki morskie, martwe ryby, stare podarte nieumyte siatki, bardzo duże okazy bakterii i wirusów. Chłopaki zasępiają się nad nogami. Komisja do spraw naszych nóg decyduje się na krok radykalny: zza basenu wyjeżdża szlauch… (Jakie to wyzwalające! Ile to razy, gdy ktoś do mnie przychodził na urodziny czy imieniny, też miałam ochotę porządnie wymyć go szlauchem, ale zaraz popadałam w te mieszczańskie minoderie: ale czy się zgodzą? czy nie będzie im przykro? czy nie pomoczę im kurtek?) Pomysł wydaje się świetny, ale jakoś tak… tak jakoś od razu… Nagłe rozbicie decorum. Szlauch jako przedmiot z obrządku innego niż złoto i dziwki chłodzi nastroje. Ekscytacja opada, muzyka cichnie; nasza karoca zamienia się w dynię. Żegnamy się z despacitos, obiecując obłudnie, że przyjdziemy później. Ale wciąż stoi mi w oczach ten grubaseiro, który by pokazać nam, co tracimy, wskakuje jeszcze do basenu i polewa w szale szlauchem swoje pokaźne twerkujące cycuchy…
Tymczasem w naszym kurwidołku bez zmian. Nad basenem ryczy Despacito. Chuda