Hubert Hender

Milczenie


Скачать книгу

gdzie?

      – Wycieczki, wakacje?

      – Na pewno nie – zaprzeczył stanowczo Góral. – Nic z tych rzeczy. Znam tych gości od lat. To nie w ich stylu. Przekonacie się, jak tylko ich poznacie. Sami będziecie mieli okazję zapytać.

      Krauzemu znów mignęły przed oczami blade twarze mężczyzn, na których zapisały się ich ostatnie chwile – potworne konanie w niewyobrażalnych mękach. Odpowiedzi Górala na razie mu wystarczyły.

      – Mogę się rozejrzeć po tartaku?

      – Proszę. A czego pan szuka? Ich rzeczy? Poza butelkami po wodzie mineralnej i ciuchami na przebranie nic pan nie znajdzie. Zresztą jak wrócą, mogą panu wszystko pokazać. Panom – poprawił się po chwili.

      – Mają tu jakąś swoją szafkę?

      – A są o coś podejrzani? Nie wiem, czy mogę tak pokazywać.

      – Mają szafkę? – powtórzył głośniej Filip.

      – Małą, pod tą wiatą z deskami. – Pokazał ręką. – Tam są takie trzy. Jacka, Bartka i Jurka.

      Krauze wszedł pod zadaszenie z drugiej strony. Włożył lateksowe rękawiczki i zbliżył się do szafek. Były brudne i obdrapane z farby. Drzwiczki się nie domykały. W obu szafkach znajdowały się niemal te same rzeczy. Puste butelki po wodzie mineralnej, strój na zmianę podobny do tego, w jaki byli ubrani w lesie. Na dole leżały rękawice robocze i narzędzia. Nic więcej. Krauze na wszelki wypadek zrobił kilkanaście zdjęć telefonem. Podniósł ubrania, rozłożył je na ziemi i sfotografował, po czym schował je do środka i wrócił do zebranych.

      – Ostatnie pytanie. Kto miał przyjechać do lasu po drewno, które ścinali wczoraj?

      Góral obrócił się za siebie i wskazał stojący daleko samochód ciężarowy z przyczepą do przewożenia drewna. Był to stary kamaz w wojskowym kolorze, tylko drzwi miał pomalowane ciemniejszą farbą.

      – Zwykle to ja jeżdżę po drzewo. Ale jak mamy większe drągi, zamawiamy wóz z dłuższą przyczepą.

      – Ale nie pojechał pan po nie.

      – Czekam, aż zjadą z lasu. Mieli dać znać po skończonej robocie.

      – Nie dogląda pan wycinki?

      – Nie ma takiej potrzeby.

      – Bo?

      – Bo oni znają te tereny jak własną kieszeń. Pół życia spędzili w lasach.

      A jednak dali się zaskoczyć komuś, kto postanowił się z nimi brutalnie rozprawić, pomyślał Krauze. Komuś większemu i silniejszemu od nich. Komuś, kto wziął ich z zaskoczenia. Komuś, kto nie boi się lasu i ciemności.

      – Rozumiem, że to była legalna robota?

      – Na wszystko mam kwity leśniczego. Chce pan sprawdzić? Zresztą po pracy mieli do niego zajechać i omówić robotę, a potem dogadać się w sprawie kolejnych wycinek. Zwykła kolej rzeczy. Ja zlecam, oni robią.

      Krauze skrzywił się i pokręcił głową. Językiem wydłubywał spomiędzy zębów resztki sezamu i zastanawiał się, czy zapytał o wszystko, o co chciał.

      – Spotykają się czasami z kimś przy wódce?

      – Nie śledzę ich życia. Podejrzewam, że pili sami. Ale raczej nie lubili się upijać za często.

      Krauze już chciał odejść, ale w ostatniej chwili zapytał:

      – Gdybym chciał zlecić komuś wykonanie dachu, dużego, solidnego, to czy we wsi ktoś takie robi?

      – We wsi?

      Policjant skinął głową.

      – W naszej wsi… w sumie to jedyną taką osobą jestem ja. Ale od lat się tym nie zajmuję.

      – Dziękuję za poświęcony czas – powiedział i machnął na Rudzkiego. Gdy odeszli kilka kroków, usłyszeli głos z oddali:

      – Ej! Nie powiedzieli nam panowie, o co chodzi. Coś się stało?

      Krauze doskonale usłyszał pytanie, ale już się nie odwrócił. Wystarczyło, że leśniczy wiedział, co się stało. Wieść się rozniesie po okolicy, chyba że Ryszard Bielik będzie trzymał język za zębami.

      5

      Mieszkanie było puste. Ola zabrała Marcela do Brzegu, do swojej mamy. Marcel lubił jeździć do babci, bo go rozpieszczała i dawała mu po kryjomu pieniądze. Trudno, powtarzali sobie, niech ma. Jedyne, co mogli robić, to podpowiadać mu, by oszczędzał, znalazł sobie cel. Krauze przypomniał sobie o esemesie od Oli. Jutro znowu musi jechać do szkoły. Poniekąd stało się to już normą.

      Zamknął za sobą drzwi i głośno odetchnął. Wrzucił ubrania do kosza na pranie, a potem odgrzał pierogi. Siedział przy stole i patrzył w dal, na ścianę znajdującą się na drugim końcu przestronnego salonu. Zerknął na ekran telewizora, na którym przesuwał się żółty pasek informacyjny TVN24. Wstawił naczynia do zmywarki i zaczął się kręcić po mieszkaniu bez celu. Mieli dużą kuchnię, przestronną łazienkę oraz cztery pokoje, a wszystko urządzone w stylu, który stanowił sprawiedliwy kompromis pomiędzy jej a jego gustem. Ola wolała ozdabiać wnętrza etnicznymi motywami, pamiątkami z wycieczek, maskami afrykańskimi, drewnianymi figurkami. Nigdy nie rozumiał jej fascynacji innymi kulturami, jak również potrzeby zagospodarowania każdego skrawka ich przestrzeni. Nawet w łazience znajdowały się drewniane pojemniki, które przywieźli z podróży do Portugalii. Trzymali w nich szczoteczki do zębów. Filip lubił proste i funkcjonalne wyposażenie. Jasne barwy ścian w połączeniu z solidnymi meblami. Szczoteczki do zębów mógłby trzymać nawet w słoiku po musztardzie. A Marcelowi, jak prawie każdemu chłopakowi w tym wieku, było wszystko jedno. Najważniejsze, żeby miał telewizor, konsolę i prysznic z hydromasażem w łazience.

      Wyszedł na taras. Miał przed sobą widok zalesionych wzniesień, szczytów niskiej zabudowy Kłodzka oraz starego miasta z wieloma zabytkami, pomiędzy które powciskano peerelowskie bloki. Jak niemal w każdym mieście w Polsce. Czasami miał ochotę wysadzić te pastelowe klocki w powietrze.

      Pokręcił się chwilę, później wziął prysznic. Gdy skończył, opłacił rachunki, aby mieć to z głowy, potem przejrzał portale informacyjne. Wreszcie położył się na kanapie i znów spojrzał na wiadomości. Wyciągnął telefon, włączył tetris. Minutę później znudziło go to i włączył kulki. Gra polegała na tym, że musiał układać po pięć kulek tego samego koloru w pionowych bądź poziomych rzędach. Wciąż nie pobił swojego rekordu sprzed dwóch miesięcy, kiedy to nabił ponad dwa i pół tysiąca punktów. To była mistrzowska runda, na którą poświęcił prawie cztery godziny. Cztery godziny na nudnym szkoleniu dla policjantów. Żaden ze słuchaczy, którzy siedzieli w ciemnej sali wykładowej, nie zrozumiał gwałtownego okrzyku Krauzego: „Jest, jest, jest!”. Zerwał się wtedy z krzesła. Nawet wykładowca przerwał swój wywód. Zapytał tylko, czy coś się stało. Krauze nawet mu nie odpowiedział.

      * * *

      Godzinę później usłyszał dzwonek telefonu. Podniósł się ociężale z sofy i przesunął ręką w kierunku ławy. Dzwonił Igor.

      – Co jest, nudzi ci się w domu? – zapytał Krauze.

      – Dzwonię, bo wiem, że spałeś, i chciałem ci potruć dupę.

      – Toś trafił idealnie – wysyczał. – Boże, po co ja w ogóle odbieram telefony od ciebie? Wiesz, że jesteś największym marudą, jakiego znam?

      – Odbierasz, bo mnie uwielbiasz. Nie potrafisz beze mnie żyć. Przypominam ci. A tak serio, wypiłem cztery kawy i poczułem się lepiej. Zaraz mi wyjebie serce. Muszę coś ze sobą zrobić, bo oszaleję. Zaraz jadę do tej wiochy, do Sławęcina. Dzwonił prokurator, że nie może tam