Hubert Hender

Milczenie


Скачать книгу

kochany, co z sekcją? – zapytał Filip.

      – Rozmawiałem niedawno ze szpitalem. Zaczną w poniedziałek. Wszyscy wcześnie będą na miejscu, więc sekcję przygotują na rano. Staruszkowie, którym się zmarło na zawał w szpitalu, mogą poczekać. Rozumiem, że będziesz?

      – Nie mogę. Muszę być w szkole, Marcel znów coś nawywijał. Cholernie pilna sprawa. Ola nie chce mi powiedzieć, co się stało. Ale na sekcję przyjdą Igor i Radek.

      – Więc przekaż im, żeby byli o ósmej rano. I niech się nie spóźnią.

      – Masz to jak w banku.

      Schował telefon i zaczął się rozglądać. Policjanci nie pasowali do krajobrazu, który o tej porze wydawał się już bardziej znośny. Byli obcymi. Wkroczyli tutaj niczym średniowieczna inkwizycja w poszukiwaniu odstępców od wiary. Natura nie lubi intruzów, pomyślał. Natura rządzi się swoimi prawami. Nie wolno ich naruszać. Krauze mimowolnie zadrżał. Ponownie zwrócił się do Tokarza.

      – Na dole znaleźli miejsce po ognisku. Może dzięki temu uda nam się połączyć jedno z drugim.

      – Że niby impreza? To masz na myśli? – dopytał technik.

      – Tak. Popili, a potem wdali się w jakąś szarpaninę, ktoś ich ujebał, może nie do końca świadomy tego, co robi, a potem spierdolił i do tej pory się gdzieś ukrywa – skwitował Krauze.

      – Nie mówię, że tak nie było. Ale jeśli to daleko stąd, trudno byłoby przenieść ciała taki kawał. Chyba że przyszli tutaj wszyscy razem.

      Nie pomyślał o tym. Ognisko mógł zostawić każdy. Chociaż może niekoniecznie w marcu.

      – No dobra, a co z odciskami palców?

      – Śladami linii papilarnych – poprawił go Tokarz. – Na razie nie widzę tu wielkiego pola do popisu. Nie mamy narzędzia zbrodni. Tylko gwoździe. Machnąłem pędzlem, ale nie widziałem żadnych śladów. Ujawnił się wzór po rękawiczkach. Zwykłych, roboczych. Możliwe, że to ślad mordercy. Ale mówimy o pięciomilimetrowym fragmencie. Teraz nic więcej ci nie powiem, bo nie lubię wróżyć z fusów.

      Krauze słuchał technika, ale miał głowę skierowaną ku górze, przyglądał się lasowi, temu dzikiemu miejscu, do którego, jak sądził, zaglądali tylko drwale. Nikt nie zapuszczał się tutaj bez konkretnego celu. Bo po co? Drwale i leśniczy, powtórzył w myślach. To bezpośrednio łączyło się z tartakiem. W głowie pulsowały mu te hasła. Być może tu uda się znaleźć wspólny mianownik zabójstw. I być może tu też należy szukać motywu.

      Ale jakiego? Po co ktoś zadał sobie tyle trudu?

      Dlaczego przybił ich do drzew?

      Dlaczego w lesie?

      Czy miało to znaczenie symboliczne, czy chodziło wyłącznie o wymiar praktyczny?

      Co mogło popchnąć kogoś do tak okrutnej zbrodni?

      Nie potrafił znaleźć łagodniejszego określenia. Słowa „przestępstwo”, „zabójstwo”, „morderstwo z zimną krwią” nie oddawały tego, co tu się wydarzyło. Owszem, z punktu widzenia terminologii policyjnej to było morderstwo. Jakaś forma egzekucji, czyli celowe pozbawienie życia. Ale w gruncie rzeczy te określenia nie oddawały emocjonalnej skali tego okrucieństwa – gargantuicznie rozrośniętego zła i koszmarnej zbrodni.

      7

      Do stolika podszedł Igor. Usiadł na krześle i zaczął ciężko dyszeć. Chwycił colę Tokarza i wypił do dna. Fijałkowski nie przejmował się takimi rzeczami jak czyjaś własność. Często podjadał innym jedzenie w komendzie. To, co znajdowało się w zasięgu wzroku, traktował jako dobro wspólne.

      – Jestem. Zaczynajmy – powiedział.

      – Dobra, panowie. Mamy już wstępny obraz tego, co się wydarzyło, chociaż na razie bardzo mglisty – zaczął podkomisarz. – Na pierwszy rzut oka wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z poważnym popierdoleńcem, chociaż to tylko niezobowiązująca uwaga, którą wypowiedziałem na głos. Taka, która może się okazać bujdą, więc nie bierzcie jej sobie do serca. Ale dla równowagi zacznijmy od faktów. Dziś około czwartej nad ranem leśniczy znalazł zwłoki dwóch mężczyzn. Postanowił sprawdzić, co się dzieje, bo zamordowani, czyli Witakowie, mieli do niego zajechać po skończonej robocie. Szukał ich w paru miejscach, aż dotarł do tego, w którym się właśnie znajdujemy. – Krauze pokazał palcem. – Tylko nieco dalej, jakieś dwieście metrów od powalonych na ziemię drzew, które zdążyli wyciąć.

      – Pytanie formalne – wtrącił technik. – Czy leśniczy widział kogoś, może słyszał?

      – Nie. Co by wskazywało na to, że zginęli w sobotę wieczorem. Leśniczy pojawił się później i nie miał szans, by się natknąć na zabójcę.

      – Przesłuchaliście go?

      – Jurek z nim gadał.

      – Nie powinniście go teraz przesłuchiwać? – zapytał Tokarz. – Lepiej go wypytać o wszystko, póki ma świeżą pamięć.

      – Też tak myślałem. Później uznałem jednak, że powinien trochę ochłonąć i przetrawić to, co tutaj zobaczył. O ile wiemy, żona podała mu silne leki uspokajające. Powiedziała Jurkowi, że mąż jest roztrzęsiony. Gdy poczuje się lepiej, będzie w stanie przypomnieć sobie więcej szczegółów. Na razie dajmy mu spokój. Wiemy, gdzie mieszka, wiemy, jak się nazywa.

      – Okej, czyli tak: mamy leśniczego, Ryszarda Bielika, który znajduje zwłoki w środku lasu.

      – Sprawdziliście go w bazie?

      Krauze skinął głową.

      – Niekarany. Zostawmy go na razie w spokoju – odpowiedział i przeszedł do kolejnego wątku. – Czy wiemy, o której dokładnie nastąpił zgon?

      – Mamy niedzielę, godzinę trzynastą trzydzieści – stwierdził Radek Tokarz. – Sądząc po plamach opadowych i stopniu stężenia pośmiertnego, zgony nastąpiły najprawdopodobniej w sobotę między dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią.

      – Igor, niech nasi ludzie pojeżdżą po okolicznych miejscowościach i popytają tutejszych. Może ktoś coś widział. Sobota, godziny wieczorne i nocne. Obce pojazdy, krzyki, odgłosy, coś niepokojącego. Coś, co w jakikolwiek sposób zaburzyło życie mieszkańców. Coś, co ich zaniepokoiło. Sprawdźcie też wszystkie zgłoszenia policyjne, jakie spłynęły do nas i do lokalnych komisariatów. Może uda się to powiązać. Może ktoś zgłaszał kilka dni temu, że po okolicy krąży obcy człowiek, może komuś zaginęły narzędzia. Mam na myśli młotki, siekiery, gwoździe – podkreślił z naciskiem. – Mieszkańcy mogli też słyszeć hałasy dobiegające z lasu. – Sięgnął po laptop, uruchomił mapę i zaczął oglądać okolice Sławęcina, czyli znajdujące się nieopodal wsie: Sosnową, Płonicę, położone nieco dalej jezioro. Obrócił ekran i pokazał Igorowi zbliżenie. – Interesują nas te miejscowości, ale zaczynamy od domów stojących najbliżej naszego lasu. W tej części wsi – zawiesił na moment głos, sięgnął po długopis i zaczął liczyć – nie ma aż tak dużo domów. Znajdują się mniej więcej dwa i pół kilometra od miejsca, w którym jesteśmy. Zaznaczyłem naszą lokalizację. Dwie, góra trzy grupy policjantów po dwie osoby. Sprawdzamy każdy dom.

      – A jeśli to nic nie da?

      – To przeszukamy całą gminę, potem powiat. I kurwa, choćby się waliło, paliło, pojawiło tornado albo przyjechał sam naczelnik i kazał nam zrezygnować, nie odpuszczamy. Mam nadzieję, że to jasne. Jeśli tak, to wracamy do kolejnych zadań. Jak już wielokrotnie mówiłem, szukamy równolegle narzędzia zbrodni.

      – Młot i gwoździe krokwiowe – dodał technik. – Duże, solidne. Trzeba iść tym tropem. Chociaż… – zawiesił głos,