Hubert Hender

Milczenie


Скачать книгу

co się wydarzyło?

      – Nagle na jezdnię wyskoczył im mężczyzna.

      – Trzeźwy, pijany? Był sam?

      – Mówili, że pijany.

      – Kto mówił?

      – Ci, co siedzieli w knajpie obok. Wyszedł na środek drogi prosto pod koła. Jurek przyhamował, ale nie zdążył w porę się zatrzymać. Wysiedli, żeby zobaczyć, co się stało.

      – Kto wezwał pogotowie?

      – Człowiek, który wybiegł z knajpy. Karetka przyjechała po dwudziestu minutach. Witakowie powiedzieli mi później, że lekarz stwierdził zgon na miejscu. Była też policja. Badali trzeźwość kierowcy i takie tam.

      – I był trzeźwy?

      – Nie miał ani grama alkoholu. Przyjechali też ludzie, którzy zbadali stan samochodu. Miał aktualny przegląd, auto w pełni sprawne.

      – I nie zostali oskarżeni – mruknął pod nosem Krauze.

      Sobczak pokręcił głową, co miało stanowić potwierdzenie.

      – Nie, bo i za co? To nie ich wina, że facet wybiegł na jezdnię. Był pijany, a na ulicy nie było przejścia dla pieszych, sprawa zakończyła się błyskawicznie.

      Krauzemu zostało jeszcze kilka pytań.

      – Kto znał ich najlepiej? Z tego, co wiem, nie mieli krewnych w Sławęcinie, ale co z dalszą rodziną?

      – Coś wspominali o jakimś starym wujku, ale raczej tutaj nie przyjeżdżał. Ich rodzice od wielu lat nie żyją… Szczerze mówiąc, byli raczej zamknięci w sobie. Mało z kim się zadawali, bo i kiedy, skoro prawie całe dnie spędzali w robocie, dopiero na noc wracali do domu. I od rana znów zaczynali zapierdol – albo w tartaku, albo w lesie. Gdy mieli więcej wolnego czasu, to sam ich zatrudniałem.

      – Jako?

      – Jako robotników. A to zaorać pole, a to coś przy bykach oporządzić. Kiedyś mi dach naprawiali. Potem się bardziej wykwalifikowali i już robili tylko przy drzewie. Ale powiem panu, nie bali się żadnej roboty.

      – Wracając do rodziny, bliskich…

      – Mówię, że nie mieli nikogo.

      – Rano mówił pan, że nie wie…

      – Popytałem trochę swoją starą, łazi po wsi, to wie lepiej niż ja. Mówiła, że nie mieli.

      – A dom? Co się z nim stanie?

      Sobczak wzruszył ramionami.

      – Od zawsze tu mieszkali?

      – Znam ich od małego, ale nie powiem panu, czy mieszkali od urodzenia, bo nie pamiętam. Ludzie się sprowadzają, potem wyprowadzają.

      – A gdyby miał pan obstawiać, kto chciałby ich śmierci, to…

      – Oj, panie, żeś teraz dojebał do pieca. Skąd mam wiedzieć? A jak źle wytypuję, to będziesz pan miał pretensję, że was wpuściłem w maliny.

      – Może też pan wytypować dobrze i pomóc policji. Zna pan kogoś, kto byłby zdolny do zamordowania dwóch silnych drwali?

      – Nie będę się bawił w zgadywanie.

      – Nikt ich nie prześladował, nikt im nie groził? – dopytywał Krauze.

      Twarz jego rozmówcy się zmieniła. Wyglądał na bardziej zaniepokojonego, może dopiero zaczynało do niego docierać, co się stało. A może wyczuł, że Krauze się nim zainteresował.

      – Nie sądzę – rzekł po namyśle. – To też nie byli ludzie, którzy daliby sobie dmuchać w kaszę. Mieli krzepę. Gdyby ktoś im groził albo ktoś do nich fikał, toby oberwał po mordzie. Silni byli. I młodzi. Komu mogli zawinić? Komu zawinić aż tak, panie, by ten ktoś ich postanowił wymordować? Nie. – Cmoknął głośno. – Nie pasuje mi to wszystko. Może jacyś gangsterzy? Może to jakaś pomyłka? Zbieg okoliczności? Nie wiem, od rana zadaję sobie różne pytania i nic mi nie przychodzi na myśl. Się człowiek filmów w telewizji naogląda, to potem wyobraża sobie nie wiadomo co…

      Tym razem Krauze pokręcił głową. Wyczuł, że rozmowa zmierza donikąd.

      – Nie wyglądali na takich, którzy mogliby podpaść gangsterom.

      – Nie wyglądali, to prawda. Ale nie wierzę też, by dali się tak łatwo zabić. Mieli siłę. Byli sprawni. A siły nigdy się nie ocenia po wielkości mięśni. Niech pan to zapamięta.

      Krauze przekręcił klucz w stacyjce i odpalił silnik. Zapamiętam, pomyślał, choć nie wiem po co.

      – Dziękuję, to by było na tyle.

      – A co z moim autem?

      – Jest w lesie, tam, gdzie je zostawili. Gdy skończymy robotę, odwieziemy je panu. Dzisiaj lub jutro.

      – Niech wam będzie – powiedział i wysiadł z auta. – Chociaż… jakąś część kasy mi zapłacili. To czyje ono teraz jest?

      Krauze wycofał z podwórka i ruszył w kierunku miasta gminnego. Nie znał odpowiedzi na pytanie Sobczaka. Miał na głowie znacznie poważniejsze problemy.

      * * *

      Zatrzymał się kilkaset metrów dalej i uruchomił przeglądarkę w telefonie. Sprawdził godziny otwarcia sklepów z narzędziami w Kamieńcu. Wizytówka internetowa sklepu na stronie Google podpowiadała mu, że powinien być otwarty. Dziwne. W niedzielę? No tak, każdy orze, jak może, pomyślał. Włączył nawigację w telefonie, wpisując właściwy adres, i ruszył. Piętnaście minut później zajechał do niedużego miasta. Zatrzymał się przed niskim budynkiem. Pracownik sklepu nie przypominał sobie, by w ostatnich dniach sprzedał komuś gwoździe o długości ponad dwunastu centymetrów. Krauze oglądał towar i zagadywał niby od niechcenia, nie wspomniał, że jest z policji, aby nie prowokować zbędnych pytań czy domysłów. Nie wyglądał na policjanta, więc wiedział, że nikt nie skojarzy jego wizyty z wiadomością o morderstwie, która niebawem rozniesie się po okolicy.

      Na razie miał tę przewagę, że niewiele osób wiedziało o wydarzeniach tej nocy, wykorzystywał więc anonimowość. Gdy stał przy ladzie, oszacował wielkość młota, którym można by wbić tak duże gwoździe. Wprawdzie uznał ten trop za zbyt ogólny, jednak zadał pytanie. Stary posiwiały sprzedawca powiedział, że w ostatnim miesiącu sprzedał co najmniej dziesięć dużych, kilogramowych młotków z długim trzonkiem. Nie przypominał sobie jednak kupujących. Krauze pożegnał się i wyszedł na zewnątrz.

      Pięć minut później zatrzymał się niedaleko urzędu miejskiego. Kamieniec wyglądał jak wymarłe miasto. Filip dostrzegł w oddali dwóch lokalnych pijaków, którzy stali pod sklepem i pewnie zbierali na piwo albo tanie wino. Nic więcej się nie działo. Cisza. Domy, ciemne kamienice, błoto, sennie falujące gałęzie drzew, kilka skulonych od zimna kotów, żółte szyldy, wyblakłe litery. Naprzemiennie słońce i deszcz robiły, co mogły, by pozbawić to miejsce kolorów.

      Wrócił do samochodu. Nie zdążył nawet otworzyć paczki sezamków, kiedy zadzwonił telefon. Rudzki.

      – Coś ważnego?

      – Jak nie wiem co. Sprawdziłem zwolnionych w ostatnich tygodniach kryminalistów – powiedział policjant rzeczowym tonem. Filip czasem miał wrażenie, że ze wszystkich znanych mu funkcjonariuszy tylko Dominik potrafił mówić w taki sposób. – Dwóch z regionu dolnośląskiego, którzy siedzieli za morderstwo. Jeden z opolskiego, więc o interwencję będziemy musieli poprosić komendę z Opola. Każdy z nich jest spoza rejonu kłodzkiego, ma dozór policyjny i co parę dni musi się meldować na komisariacie.

      – Zdobądź opinie biegłych na ich temat. I wszystko, co dotyczy ich życia, miejsca zamieszkania, rodziny.

      – Postaram