Geraint Jones

Legion


Скачать книгу

błyskawicznie zrozumiał mój zamiar.

      – Potrzebujemy drabiny! Kto ma drabinę? – zawołał i ruszył biegiem na poszukiwania, podczas gdy ja rozważałem swój plan. Był dobry, to znaczy prosty. Przerzucę drabinę nad wąskim zaułkiem i oprę ją o zapadający się z wolna budynek. Przejdę na niego, a potem wdrapię się na dach. Stamtąd będę mógł sięgnąć do okna poniżej. Byłem pewny, że mam dość siły, żeby wyciągnąć z izby i dźwignąć na dach dwoje dzieci. Tam umieszczę je na drabinie prowadzącej na niższy budynek. Matka, no cóż… chciałaby, żeby jej dzieci ocalały, tego byłem pewny.

      – Mam drabinę! – zawołał tamten człowiek, podając mi ją z pomocą innego mężczyzny. – Uratuj ich! – poprosił.

      Spojrzałem mu w oczy z nadzieją, że dodam mu otuchy. Mając w uszach krzyki kobiety i dzieci, a dławiący i piekący dym w gardle i w oczach, przerzuciłem drabinę nad zaułkiem i zacząłem po niej leźć.

      Kiedy oparłem dłonie na przeciwległym dachu, budynek się zawalił.

      10

      Gdy się ocknąłem, leżałem na plecach. Nie było płomieni, ale w gardle czułem drapiący smak sadzy i dymu. Oczy mnie swędziały i były podrażnione. Chciałem usiąść i skrzywiłem się, bo dotkliwie bolały mnie bok i głowa.

      – Co się stało? – zapytałem mężczyznę z osmaloną brodą.

      Klęczał obok mnie. Wokół panowała cisza, wyjąwszy stłumione rozmowy zbitych w grupki ludzi, których widziałem kątem oka.

      – Ogień przepalił belki – odparł i strzyknął na ziemię ciemną śliną. – Cały dom się zawalił.

      Ostatnie, co pamiętałem, to że miałem się podciągnąć na dach sąsiedniego budynku. Mężczyzna musiał zrozumieć moje zdziwienie – dlaczego sam nie leżę w zgliszczach?

      – Kiedy dom zaczął się zapadać, odepchnąłeś się od ściany i odskoczyłeś – wyjaśnił. – Jak kot, tyle że nie wylądowałeś na czterech łapach. – W jego głosie nie było wesołości. Podejrzewałem, że znał mieszkańców tego domu i nie tylko dym sprawiał, że oczy połyskiwały mu czerwienią. – Spadłeś jak kłoda na niższy dach. Myślałem, że rozłupiesz sobie czaszkę na pół.

      – Tak się czuję – zwierzyłem się. Hełm mnie uratował. – Kobieta i dzieci?

      Nie powinienem był pytać. Odpowiedź była oczywista i widziałem, że wbiłem mu w serce sztylet bólu.

      – Ale dzięki, że próbowałeś – powiedział mi na odchodnym.

      Wstałem. Czułem na sobie spojrzenia. Młodzi żołnierze mojej centurii patrzyli na mnie jak owce na pasterskiego psa.

      – Meldujcie – poleciłem, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

      Spośród nich wyrwał się urodzony przywódca. Miał kwadratową szczękę i był krępej budowy.

      – Pożar ugaszony, dowódco.

      Pokręciłem głową.

      – To widzę. Chodzi mi o to, co się, kurwa, dzieje w innych częściach miasta. Czy wrócił chłopak, którego wysłałem z wiadomością do fortu?

      – Nie wiem – przyznał żołnierz. – I nie.

      Przesunąłem dłonią po potylicy. Czaszka wydawała się cała, ale głowa mnie rwała. Obrywałem już mocno po łbie – jako dzieciak, który wspinał się zbyt wysoko na drzewa, i jako dorosły prowokujący knajpiane bójki – wiedziałem więc, że najdotkliwsze dolegliwości i skutki mogą przyjść później. Nie chciałem ponownie stracić przytomności i być zdany na drużynę żółtodziobów. To, że ocknąłem się pod opieką tamtego mężczyzny, mówiło bardzo dużo o kompetencjach i pewności siebie młodzików.

      Ale poszli za mną, a teraz czekali na rozkazy. Co w podobnej sytuacji zrobiliby Marcus lub Brutus? Co by powiedzieli?

      – Dobra robota – pochwaliłem ich, nie mając pojęcia, czy to prawda. – Wracajmy do obozu.

      Kiedy wróciliśmy, brama była zamknięta, niebawem zostaliśmy jednak wpuszczeni przez tego samego centuriona, który wysłał nas na zewnątrz. Zlustrował mój niechlujny wygląd, ale nie skomentował.

      – Wy ugasiliście ten pożar? – zapytał, dźgając laską z winorośli w stronę, gdzie resztki dymu leniwie snuły się w powietrzu.

      – Chyba sam się wypalił, panie – przyznałem. – Budynek się zawalił, a płomienie nie przeskoczyły przez zaułek.

      – Wiadomo, co się paliło?

      Pokręciłem głową.

      – Mieszkania i jakiś sklep.

      – Proszę wybaczyć, panie – odezwał się żołnierz o kwadratowej szczęce. – To była piekarnia.

      Żachnąłem się i przeszyłem młodzika sztyletami spojrzeń. Nie byłem zadowolony, że robi ze mnie głupca przed przełożonym. Kiedy wrócimy do koszar, załaduję piąchą w brzuch durnego kutasa.

      – Piekarnia – zadumał się centurion. – Więc to mógł być wypadek…

      Obaj widzieliśmy słabość jego domysłów. Jakie jest prawdopodobieństwo wielu pechowych zdarzeń powodujących jednoczesne zaprószenie ognia w całym mieście?

      – Dogodne miejsce do wywołania pożaru – zaryzykowałem. – Gdyby ktoś chciał.

      Oficer skinął głową.

      – Jak się nazywasz?

      – Legionista Corvus, panie.

      – Druga drugiej, zgadza się?

      – Tak, panie.

      Mężczyzna znowu skinął głową.

      – Kazałem moim chłopakom złożyć wasz ekwipunek pod ścianą. – Wskazał gestem. – Postawiłem strażnika, żeby miał na to oko, więc wszystko tam jest. Zamelduj się z powrotem w swojej centurii, Corvusie. Spodziewam się, że czeka nas długi dzień.

      11

      Padłem na pryczę jak bukłak opróżniony ze wszystkiego, co w sobie miałem. Pomyślałem, jak bardzo się pomylił centurion przy zachodniej bramie, sądząc, że czeka nas długi dzień.

      To była także długa noc.

      Światło świtu zakradało się przez okna baraku, kiedy żołnierze z mojej drużyny zwalali się na prycze, stękając z zadowolenia. Po kilku sekundach stali się obojętni na sprawy świata. Sam pragnąłem zapaść w sen, ale umysł nie chciał się uspokoić. Odgrywał wydarzenia dnia i nocy, a każde zamazane wspomnienie rodziło pytanie. Naprawdę nie miałem pojęcia, czego byłem świadkiem.

      Całkiem łatwo mogłem to sobie przypomnieć. Po powrocie do centurii zostaliśmy szybko sformowani w prowizoryczny oddział i wysłani do tłumienia innych pożarów. Przechodziliśmy od jednego do drugiego, niekiedy w ludzkim łańcuchu podając sobie wiadra z wodą, kiedy indziej jako strażnicy o ponurych gębach powstrzymujący krzyczących i wściekłych cywilów – całych kwartałów miasta po prostu nie dało się uratować. Burzono domy i sklepiki, żeby pozbawić ogień paliwa. Niektóre mniejsze dzielnice były skazane na zagładę. Czy trzeba mówić, że te najbiedniejsze? Czy trzeba mówić, że cała kohorta została wysłana do ochrony wspaniałych willi, które stały nietknięte na najwyższych wzgórzach?

      Nikt jednak nie twierdzi, że życie jest sprawiedliwe. Minionego dnia widziałem na to zdecydowanie dość dowodów. Całe rodziny pochłonięte przez ogień. Stracone domy i interesy. Morderstwo na ulicy.

      To