Geraint Jones

Legion


Скачать книгу

nocy, po tym, jak odwróciłem się plecami do burdelu, byłem budzony kilka razy, gdy pijani żołnierze mojej drużyny wtaczali się po swoich breweriach do baraku. Pomieszczenie z ośmioma pryczami dzieliłem z ludźmi, którzy pozostawali pod moim dowództwem, w części budynku, gdzie znajdowało się dziesięć identycznych sal dla drużyn naszej centurii. Każda drużyna posiadała także magazyn na ekwipunek, a na końcu baraku znajdowała się duża kwatera mieszkalna dla centuriona oraz mniejsza dla optio. Był to standardowy rozkład koszarowego baraku, taki sam w całym cesarstwie, i czułem się równie zadomowiony w tym pomieszczeniu wypełnionym stęchłymi pierdami i chrapaniem, jak czułbym się w każdym innym forcie na świecie. Po prawdzie byłem zadowolony z przerywania mi snów, gdyż ich domena nie była dla mnie radosnym miejscem. Po tym, gdy uległem wspomnieniom i rozmyślaniom o czasach dzieciństwa na wybrzeżu Dalmacji, potrzebowałem pomocy w postaci bukłaka z winem, żeby ukołysał mnie do pijackiej drzemki. Chociaż już leżałem na pryczy, byłem przypuszczalnie równie pijany jak żołnierze, którzy wśród chichotów zakradali się do pomieszczenia i zwalali na swoje posłania. Kiedy się obudziłem, gotowy umyć się i ogolić, zdawało mi się, że w głowie tupią mi słonie Hannibala.

      Wszystko się zmieniło, kiedy przyszedł rozkaz, żeby uformować kohortę, pomaszerować na plac i stanąć do apelu jako legion. Takie chwile, kiedy gromadziliśmy się wszyscy, stanowiły rzadkość i nie było wśród nas nikogo, kto by nie rozumiał znaczenia takiej zbiórki.

      Nadszedł czas wojny.

      Ledwo skrywałem uśmiech przed moją drużyną. Chciałem, żeby młodzi legioniści myśleli, że dla mnie jest to po prostu zwykły dzień. Żaden z żołnierzy nie miał więcej jak dwadzieścia lat, pochodzili ze świeżego zaciągu w Italii, który zastąpił starych wojaków. Szanowali mnie, bo posmakowałem już walki. Wiedziałem, że była to jedynie żałosna potyczka, ale dla nich byłem Scypionem. Nie miałem zamiaru niszczyć tej iluzji, zachowując się z powodu perspektywy kampanii jak podekscytowany dzieciak.

      Kiedy maszerowaliśmy na plac apelowy, z determinacją i animuszem dudniąc sandałami o ziemię, zerknąłem na Oktawiusza na czele jego drużyny. Tylko tyle mogłem zrobić, żeby opanować głośny wybuch czystej radości, ale w duchu wrzeszczałem: To jest to! To nasza wojna! Nasz czas!

      Bogowie, ależ byłem kurewsko gotowy.

      Tak jak i reszta legionu. Czułem to w powietrzu. Byliśmy przyczajonym lwem, gotowym do skoku i rozerwania ofiary, chwycenia jej pazurami i zabicia. Byliśmy naostrzonym mieczem, gotowym przebijać, szlachtować, patroszyć i okaleczać. Byliśmy młodzi, ochoczy i gotowi.

      Byliśmy żołnierzami.

      – Dziękuję – powiedziałem, zanim zdołałem się powstrzymać. – Dziękuję.

      Nie wiedziałem, czy dziękuję bogom, cesarzowi czy moim towarzyszom. Wiedziałem tylko, że pierwszy raz od wielu lat czuję się naprawdę szczęśliwy.

      – Dziękuję – szepnąłem.

      I wtedy go ujrzałem.

      Wjechał na koniu tak ciemnym i wspaniałym, że na chwilę świetność rumaka przyćmiła człowieka, który go dosiadał. Był niemal odbiciem zwierzęcia, jego kończyny, widoczne poza lśniącą zbroją, były potężne i żywotne, a ich siła oczywista nawet z odległości, z jakiej mu się przyglądałem. Istnieją ludzie obdarzeni prezencją, która ich pojawienie się na scenie oznajmia z większym dramatyzmem, niż mogłaby to kiedykolwiek sprawić cała chmara sygnalistów i heroldów. Jednym z takich ludzi był Marcus. Ale oto przybył kolejny.

      – To Tyberiusz – usłyszałem szept młodego mężczyzny.

      – Cisza w szeregach! – warknął jakiś weteran.

      Jeździec przedefilował przed formacją. Zdawał się rosnąć w siodle, jakby widok zbrojnych szeregów karmił jego duszę żołnierza. Mięśnie wierzchowca drgały, gdy stąpał, a nozdrza się rozdymały, kiedy zwierzę wyczuło naładowaną atmosferę placu apelowego. Jego pan raczył w końcu przemówić. Głos i zachowanie przywodziły na myśl dumny dąb. Mocarny, lecz cierpliwy. Wspaniały i niewzruszony.

      – Jestem Marek Waleriusz Messalinus. Namiestnik Panonii i sługa Rzymu. – Urwał i stanął w strzemionach; jego głos wzniósł się wraz z nim. – Jestem także najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi – oświadczył – gdyż poprowadzę was, żołnierze, na wojnę!

      Nie powstrzymałem radości, która buchnęła z całego mojego ciała. Wraz z tysiącami innych wydałem dziki ryk czystego zachwytu. Nie było już żadnych wątpliwości – ruszamy na wojnę! – ulga i podniecenie wrzały w moich żyłach jak lawa.

      – Pogłoski są prawdziwe! – podjął wątek Messalinus po tym, jak nasz centurion przywrócił porządek. Teraz słuchaliśmy bacznie człowieka, który był dowódcą z racji swojej pozycji, w istocie niebędącej stanowiskiem cywilnym ani wojskowym, ale wymagającej czasu i talentu. – Tyberiusz gromadzi siły na południe od Dunaju – ciągnął. – Będą się składały z pięciu legionów i ponad dwa razy więcej żołnierzy w kohortach pomocniczych! W tej chwili werbujemy sto tysięcy ludzi z Dalmacji i stąd, z Panonii! Naszym wrogiem jest król Marbod, który niebawem odda swoje ziemie, swoje kobiety i skarby wam, żołnierze Ósmego legionu! Co na to powiecie?

      Cóż powiedzieliśmy? Wśród okrzyków radości brzmiały obietnice oraz groźby pod adresem naszych wrogów, ale w większości ryczeliśmy jak zwierzęta na arenie. Dano nam zwietrzyć ofiarę, a my byliśmy żądnymi krwi bestiami pragnącymi zabijać. Teraz wystarczyło jedynie wypuścić nas z klatki.

      Być może namiestnik powiedział na zakończenie coś jeszcze, ale słowa utonęły w ryku legionu, i tym razem nawet krzyki centurionów nie były w stanie poskromić naszego entuzjazmu. Z podziwem obserwowałem wprawę, z jaką nasz wódz skłonił wierzchowca do idealnego wycofania się jak na musztrze, po czym odjechał galopem z placu i zniknął nam z oczu – Messalinus wykonał swoje zadanie. Jego ogary były gotowe do polowania.

      Byliśmy gotowi zabijać.

      Nigdy dotąd nie miałem takiego poczucia celu, jak kiedy maszerowaliśmy z placu z powrotem do naszej części obozu. Centurioni i optio warczeli na nas, żebyśmy trzymali krok, ale w ich głosach słyszałem podniecenie. Wszyscy chcieli jak najszybciej znaleźć się w baraku, żeby można było udać się na poszukiwanie przyjaciół. To był moment wspólnej chwały, a jeszcze nawet nie dotarliśmy na pole bitwy! Jakie to musi być uczucie: ujarzmić wroga? Zdawało mi się, że ciało mam jak piórko. Cały gniew, wszystkie wątpliwości i żale wyparowały mi z głowy. Byłem niemal skłonny śpiewać z czystej radości.

      A potem ktoś zaintonował…

      – Och, jak dosyć mam Egiptu, kraju grzechu, kiły, wstydu…

      Momentalnie znana piosenka marszowa, sprowadzona ze Wschodu, gdzie wcześniej stacjonował legion, rozprzestrzeniła się wśród żołnierzy jak pożar w Rzymie.

      „Gdzie straciłem dobre imię,

      tylko wojsko temu winne!

      Och, pogrzebcie mnie w pustynnym piachu,

      gdzie mi ptaki ogołocą kości,

      Z bukłakami wina z boków,

      bym nie zaznał samotności!”

      I tak to szło, zwrotka za zwrotką, piosenka za piosenką, gdy legion powtarzał historie i przekazy, które przechodziły z żołnierza na żołnierza, z kampanii na kampanię. Kiedy w końcu kazano nam się zatrzymać przed barakami, nie mógłbym być bardziej dumny z tego, że jestem żołnierzem Ósmego legionu, nawet gdybym wykluł się z jaja naszego orła.

      – Kohorta! – zagrzmiał dowódca