Owcą”, ulubioną karczmę naszego bractwa i większości kohorty.
– Cześć, chłopaki – powitał nas weteran przy drzwiach. – Słyszeliście nowiny?
Varo uniósł wielkie ręce w geście protestu.
– Mówiłem to już twojej żonie: nie jest moje.
Stary wiarus się roześmiał, a odór wina w jego oddechu uderzył mnie w twarz, tak że zmarszczyłem nos.
– Nie to, kutasie. Wieści o wojnie! Przybywa Tyberiusz i zamierza zebrać największą armię, jaką widziano w tym pokoleniu!
Spojrzałem na towarzyszy. Wyobrażam sobie, że to, co ujrzeli w moich oczach, było drobiazgiem w porównaniu z tym, co ja zobaczyłem w ich spojrzeniach – nieokiełznane podniecenie, jak u dziecka na widok pierwszej w życiu zabawki.
– Gdzie to słyszałeś? – zapytał sceptycznie Varo, świadomy, jak bardzo żołnierze lubią wyolbrzymiać liczby.
Weteran wskazał kciukiem za siebie, w stronę gospody.
– Siedzi tam kilku kancelistów ze sztabu legionu. Zdradzają tajemnice za kubek wina.
– Dokąd wyruszamy? – zapytałem szybko.
– Na północ, za Dunaj! Królowi Marbodowi należy się porządna rzymska łaźnia!
Przyglądałem się twarzy Priscusa, gdy przyswajał te wiadomości. Pierwszy raz, wśród ogólnej radości, ujrzałem odrobinę wahania.
– Jest królem Markomanów – powiedział w końcu. – To liczne plemię.
– Właśnie! – wybełkotał pijacko weteran. – Bawcie się dobrze, chłopcy! Pod koniec lata będziemy albo bogaci, albo martwi!
– Wiem, kim ja będę. – Oktawiusz się uśmiechnął, przepchnąwszy się do szynkwasu i machnąwszy na oberżystę.
– Mógłbyś znaleźć całą hordę króla Marbojakośtam i nadal być nam winien forsę, skąpy draniu. – Varo uśmiechnął się ironicznie. – Co myślisz, Priscusie? Umilkłeś.
– To liczne plemię – powtórzył stary żołnierz.
– Jak ci się zdaje, kogo mamy najechać? – Varo pokręcił głową, zirytowany tym, że humor jego towarzysza przygasł. – Nie wzbogacimy się, rabując paru wieśniaków, nie?
Priscus trzymał język za zębami; zamiast odpowiedzieć, wziął kubek, który wyciągnął do niego Oktawiusz.
– A co z tobą? – zapytał mnie Varo. – Co o tym myślisz?
Nie odpowiedziałem.
– No cóż, obaj jesteście zajebistą kompanią – parsknął Varo, osuszając swój kubek jednym haustem.
Jednak wielkolud błędnie wziął moją apatię za brak zainteresowania – nie obchodziło mnie, z kim walczymy, po prostu chciałem się bić. Ani razu od tamtego dnia w górach nie wyciągnąłem miecza z pochwy w innym celu, jak na potrzeby musztry i treningu, i tych kilka krótkich chwil potyczki wspominałem z tęsknotą zarezerwowaną zwykle dla kochanek. Prawda była taka, że nie obchodziło mnie, czy występuję przeciwko królowi Marbodowi czy Tyberiuszowi. Chciałem tylko walczyć. Upuszczać krwi. Zabijać. Zatracić się w takiej chwili. W jedynym momencie, kiedy faktycznie – prawdziwie – zapominałem o powodzie, który przede wszystkim sprowadził mnie do legionów.
– Hej! – usłyszałem okrzyk oberżysty. – Hej, Corvusie! Nie wywołuj znowu dzisiaj awantur. Ostrzegam cię!
Byłem znany „Pod Czarną Owcą”, a właściciel dostrzegł ponury nastrój, który zasnuł mi twarz jak całun. Wiedział, co to zwiastuje. Tak jak wiedzieli moi przyjaciele.
– Nie – poprosił Priscus, ujmując mnie za ramię.
Ale było już za późno.
Pijany żołnierz zatoczył się na mnie, więc miałem pretekst.
W jednej chwili gospoda stała się miejscem zadymy.
2
Gęste roje much zawirowały z brzęczeniem wokół mnie, kiedy w ścieku opadłem na kolana i skląłem swój los. Za wywołanie bójki w gospodzie ukarano mnie służbą poza kolejnością i teraz moim zadaniem było odblokowanie rury biegnącej od jednej z latryn kohorty. Usiłowałem nie zwymiotować, przebijając się przez zator, a trzymane przeze mnie narzędzie wychodziło pokryte gównem, które ochlapywało mi przedramię.
– Urodziłeś się do tego – usłyszałem głos za sobą.
Odwróciłem się i stwierdziłem, że patrzę na rzymski ideał.
Marcus.
Jeśli jest możliwe, żeby człowiek lśnił jaśniej od zbroi, to tak było w jego przypadku. Grecy podziwialiby go za doskonałą harmonię ciała, a Spartanie za naturalnie szlachetną postawę. Marcus przypominał ożywiony posąg Achillesa; byłem dotkliwie tego świadomy od czasu, gdy dorastaliśmy razem jako chłopcy, i stanowił obiekt zawiści lub pożądania wszystkich ludzi w mieście. Był doskonały pod każdym względem.
Rzuciłem w niego bryłką gówna.
Oczywiście uchylił się przed nią bez trudu. Otaczająca go aura była tak czysta, że wątpiłem, by mój przyjaciel musiał kiedykolwiek kucnąć i się wysrać, jak reszta nas, śmiertelników. Miał stanowisko optio – był zastępcą dowódcy centurii w szóstej kohorcie, w związku z czym często byliśmy rozdzieleni, nawet jeśli na niewielką odległość i w obrębie obozu.
– Czego chcesz? – warknąłem zamiast powitania.
– Słyszałem, że wdepnąłeś w gówno.
– Zabawny jesteś.
– A ty głupi. Kolejna burda?
Wzruszyłem ramionami, wycierając brudną rękę o ziemię.
– On zaczął.
Marcus pokręcił głową, ale z czułością.
– Niech zgadnę. Wpadł na ciebie.
– Szukał kłopotów.
– Cóż, i znalazł je, co?
Owszem. Zanim mnie dotknął, zaprawiłem go z byka. Mojej twarzy daleko było do nieskazitelnego piękna Marcusowego oblicza, a blizny na czole i krzywy nos opowiadały historię innych pijatyk i bójek.
– Dlaczego to robisz, Corvusie? – zapytał Marcus, patrząc z brzegu wykopu. – Kiedyś mógłbyś zostać centurionem, gdybyś nie był taki wrogi i agresywny.
– Jestem żołnierzem piechoty – mruknąłem, przyglądając się odcinkowi rury, który nadal musiałem oczyścić. – Oczekuje się, że będę wrogi i agresywny.
– Nie dla swoich.
Miał rację, wiedziałem, ale stopień i funkcja nigdy nie były moimi ambicjami. Wstąpiłem do legionów tylko z jednego powodu. A skoro nie dawano mi wrogów, z którymi mógłbym się bić, to zastępowali ich żołnierze mojego cesarstwa.
Nie jak Marcus. Opuścił nasze rodzinne miasto dwa lata przede mną, mając głowę pełną rojeń o wielkości i chwale. Zamierzał poszerzyć granice Rzymu i rzucić barbarzyńców na kolana. Chciał nieść oświecenie ku ciemnym zakątkom świata. Zamierzał budować cesarstwo, które przetrwa tysiąc lat. Miał zamiar dokonać tego wszystkiego i w trakcie chciał mnie mieć u swojego boku.
– Z czego się śmiejesz? – zapytał teraz.
Nie mogłem się powstrzymać, ale też nie mogłem wyjawić przyjacielowi powodu, ryzykując, że urażę jego idealistyczne poglądy – całe to