Richard Masland

Czego oczy nie widzą. Jak wzrok kształtuje nasze myśli


Скачать книгу

Klatki ze zwierzętami umieszczano zazwyczaj w osobnym pomieszczeniu na końcu korytarza. Kiedy wchodziło się do laboratorium po raz pierwszy, w nozdrza uderzał ostry zapach drobnych ssaków. Na szczęście po kilku tygodniach już się go nie czuło, i to nie dlatego, że myszy i króliki, ich klatki oraz odchody gdzieś znikały; po prostu zmysł powonienia dzięki błogosławionej mocy habituacji w końcu przestawał odczuwać smród.

      W naszych laboratoriach lśniące kolby i pojemniki, tak często widywane w filmach, stanowiły raczej tło. Na pierwszy plan wybijała się elektronika – półki zastawione były wzmacniaczami, głośnikami, aparaturą rejestrującą i zasilaczami. Jeżeli badacze należeli do grona wybrańców i dysponowali komputerem, była to szafa wielkości lodówki, o mocy obliczeniowej mniejszej od mojego iPhone’a. A że w owych czasach z komputerem można się było porozumiewać wyłącznie w języku maszynowym, programował go specjalista za pomocą kodu wcale nie tak odległego od ciągów zero-jedynkowych. Ze smrodem zwierząt, alkoholu i eteru mieszał się tłoczony przez wentylatory zapach nowych przewodów elektrycznych i ciepłego metalu.

      Sprzęt kosztował majątek. Naszym wołem roboczym był oscyloskop katodowy z zielonym monitorem, praprzodkiem dzisiejszych ekranów komputerowych, który fotografowaliśmy aparatem na kliszę. Oscyloskop musiał być precyzyjnie skalibrowany, a pracował na lampach elektronowych, jak przedpotopowe radio. Codziennie rano najpierw włączałem go, bo nie mogliśmy rozpocząć żadnego eksperymentu, dopóki nie osiągnął temperatury pracy. Kiedy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku urządzałem swoje pierwsze laboratorium, nasz pierwszy oscyloskop kosztował 2,5 tysiąca dolarów. Dzisiaj kupicie lepszy za marne 500 dolarów.

      Stephen Kuffler

      Steve był pionierem neurobiologii i pomógł stworzyć tę dyscyplinę wiedzy w dzisiejszym jej rozumieniu – nie tylko przez to, że pisał eleganckie, wzorcowe publikacje i udzielał swoim studentom lekcji jakości. Nie wolno zapominać o jego uroku osobistym oraz rzadkiej umiejętności dobierania sobie studentów i współpracowników, którzy dziś praktycznie przewodzą amerykańskiej neuronauce. Wszyscy, którzy go znali, wypowiadają się o nim z wielkim szacunkiem. Technicy ze sklepów ze sprzętem, sekretarki, członkowie elity naukowej – wszyscy uwielbiali Stephena Kufflera[8].

      Był to drobny mężczyzna o psotnym uśmiechu i gdyby nie jego namiętna miłość do tenisa, trudno byłoby sobie wyobrazić, że w młodości doszedł do mistrzostwa w tym sporcie. Urodził się w 1913 roku na Węgrzech i tam wychował w rodzinnym majątku. W swojej autobiografii nazywa go „farmą”, lecz z innych opisów wiemy, że był to spory majątek, który zatrudniał większość mieszkańców pobliskiej wsi. Kuffler miał raczej szczęśliwe dzieciństwo, choć podczas krótkotrwałego powstania komunistycznego w 1919 roku jego rodzina zdecydowała się na ucieczkę do Austrii. Stephen uczył się w katolickiej szkole z internatem, po czym poszedł na studia medyczne. Po bankructwie i przedwczesnej śmierci ojca młody Kuffler, wówczas nieledwie pełnoletni, był zdany tylko na siebie, a zaraz po ukończeniu studiów w 1937 roku musiał ponownie uciekać – tym razem na Węgry. Wkrótce Austria została anektowana przez nazistowskie Niemcy.

      Później Kuffler przedostał się przez Triest do Londynu, gdzie miał przyjaciół. Pozbawiony możliwości wykonywania zawodu w Anglii ponownie się przeniósł, tym razem do Australii, gdzie poznał Johna Ecclesa i Bernarda Katza, przyszłych tytanów neurobiologii, i rozpoczął życie naukowca. W okresie bardzo intensywnych badań, od 1939 do 1944 roku, trójka ta dokonała fundamentalnych odkryć w zakresie przewodnictwa nerwowego i działania synapsy.

      Kres tym wspaniałym pracom badawczym położył chaos administracyjny, który zmusił Ecclesa, Katza, Kufflera i jego australijską narzeczoną do wyjazdu do Chicago. W Stanach już wcześniej słyszano o wschodzącej gwieździe, jaką był młody Węgier, tak więc zaledwie po kilku przeprowadzkach Kuffler znalazł się na Harvardzie, gdzie założył wydział neurobiologii. I choć nie był to jedyny tego rodzaju wydział w ówczesnym świecie, był z pewnością jednym z pierwszych. W tamtych czasach neurobiologia jako dziedzina nie istniała; Towarzystwo na rzecz Neuronauki jeszcze nie powstało. (Moja legitymacja członkowska ma numer 000064, należę więc do prawdziwych oldbojów). Jego wydział szybko zyskał reputację najlepszego w całej Ameryce Północnej. Początkowo przyjmowano na niego tylko kilku studentów, co przyczyniło się do powstania tam rodzinnej atmosfery, z której słynęło otoczenie Kufflera. Kilka lat po powstaniu wydziału spędziłem tam dwa lata jako wizytujący pracownik naukowy.

      Standardy badawcze u Kufflera były niewiarygodnie wyśrubowane – neurobiologia na Harvardzie to była elita, która bynajmniej nie wstydziła się tego, posuwając się niekiedy wręcz do arogancji. Można powiedzieć, że ekipa Kufflera była naukowym odpowiednikiem magicznego autobusu Kena Keseya: jeśli ktoś został uznany za swojego, mógł wsiąść, a jeśli nie pasował, mówiono mu o tym prosto z mostu.

      W owym naukowym autobusie Kufflera panowała niewiarygodna wprost atmosfera pysznej zabawy. Sam Kuffler był niezmordowanym kawalarzem i z pewnością jednym z największych luzaków na Harvardzie, a ludzie z jego wydziału rzeczywiście mogli pretendować do miana Wesołych Kawalarzy Kena Keseya w dziedzinie nauki; ta osobliwa i niezwykła zgraja skrupulatnych, wymagających i nadzwyczaj zdyscyplinowanych badaczy była zarazem obdarzona niespotykanym poczuciem humoru. Seminaria u Kufflera nie mogły być poważne; obowiązywała perfekcja w każdym calu, ale bez zadęcia, wystąpienia należało przetykać żartami.

      Wydział jadał razem lunch, poszczególni naukowcy i całe zespoły to wchodziły do jadalni, to z niej wychodziły, w zależności od grafiku swoich eksperymentów. Ważną instytucją były „lotne seminaria” w porze obiadowej. Sława wydziału Kufflera rosła i w Bostonie zaczęło bywać wielu naukowców. Proszono ich o poprowadzenie seminariów, było ich jednak zbyt wielu, by każdy mógł poprowadzić takie zajęcia, tak więc instytucja lotnych seminariów podczas lunchu stanowiła jakieś rozwiązanie. Wystarczyło jedynie, że pracownik zapraszający gościa zapisał jego nazwisko w kalendarzu przypiętym do drzwi; innych zapowiedzi nie było, podobnie jak oficjalnego powitania. Gości nie poddawano również oficjalnej weryfikacji – ocena jakości należała do zapraszającego. To zresztą wystarczało. Gdyby ktoś zaprosił nieodpowiednią osobę, straciłby poważanie. Co gorsza, ryzykował też tym, że jego gość zostanie publicznie ośmieszony.

      Podczas tych lunchów u Kufflera słyszało się mnóstwo interesujących rzeczy. Dwie czy trzy takie rozmowy w tygodniu dawały pełen obraz tego, co się dzieje poza naszym laboratorium. Miało to także znaczenie praktyczne, bo zapewniało nam przewagę nad konkurencją; bardzo szybko – często nawet przed pojawieniem się jakiejkolwiek publikacji – dowiadywaliśmy się o każdym nowym kierunku badawczym i postępie prac. Stanowiliśmy awangardę i byliśmy z tego dumni.

      Wydział Kufflera nie był fizycznie zamknięty dla nikogo – taka sytuacja byłaby w tamtym czasie niezręczna na każdej uczelni – praktycznie jednak tak właśnie było. Choć nie zamykaliśmy się od środka, badaczy z innych wydziałów po prostu nie zapraszało się ani na seminaria, ani na rozmowy podczas lunchu. Jeżeli mimo to ktoś się u nas pojawił, witany był z bezprzykładną oziębłością, a pamiętać trzeba, że – zwłaszcza na Harvardzie – naukowcy nie lubią być traktowani jak powietrze, tym bardziej przez ludzi, którzy nie dość, że najwyraźniej świetnie się bawią we własnym gronie, to jeszcze robią rewelacyjne postępy badawcze. Ale dla gangu Kufflera to była prawdziwa era cudów. Kres położyła temu jego śmierć w 1980 roku – ekipa zaczęła się wówczas kruszyć w zastraszającym tempie. Wydział neurobiologii na Harvardzie nadal jest światowym liderem w dziedzinie neuronauki, lecz stara gwardia nigdy nie zapomni dni chwały z epoki Kufflera.

      (Gwoli uczciwości muszę napisać, że te dni chwały miały też swoje cienie. Presja środowiska dążącego do utrzymania się w ścisłej czołówce była ogromna, niekiedy przytłaczająca. Jeden z weteranów z początkowego okresu istnienia wydziału powiedział mi, że to było naprawdę coś wspaniałego… ale kosztowało go dwa lata terapii, by pozbierać się