Joe Hill

GAZ DO DECHY


Скачать книгу

metrów dalej. Race zwolnił, zbliżając się do rozwidlenia, gdzie droga przez Cumbę ponownie łączyła się z szóstką. Musiał zwolnić. Gdy tylko to zrobił, MASKAR skoczył do przodu i zaczął pożerać dzielącą ich przestrzeń.

      – Zaklinuj sukinsyna! wrzasnął Vince, chociaż wiedział, że Race nie może go usłyszeć przez jazgot ciężarówki. Mimo to wrzasnął jeszcze raz. – Zaklinuj go, nie zwalniaj!!!

      MASKAR zamierzał grzmotnąć harleya w tylne koło i wyrzucić go z drogi. Motocykl Race’a znalazł się na rozwidleniu w kształcie litery Y i położył się na lewym boku; Race tylko koniuszkami palców trzymał kierownicę. Wyglądał jak woltyżer na tresowanym mustangu. Tir nie trafił w tylne koło – spłaszczony nos macka wpadł w próżnię, gdzie jeszcze ułamek sekundy wcześniej znajdowało się tylne koło harleya, lecz w pierwszej chwili Vince pomyślał, że Race mimo wszystko nie utrzyma się na maszynie, że wypadnie i przekoziołkuje w powietrzu.

      Ale nic podobnego się nie stało. Na szerokim łuku, który musiał zatoczyć, skręcając na pełnym gazie, wyleciał na drugi kraniec szosy, prawie na śmiercionośne dla motocykli pobocze, gdzie maszyna wzbiła w powietrze pióropusz piachu, po czym wystrzeliła jak z katapulty w kierunku Show Low.

      Podskakując i gruchocząc, ciężarówka zjechała na pustynię, aby wziąć zakręt. Kierowca zmieniał biegi tak szybko, że pojazd aż zadygotał, a opony wyrzuciły spod kół mgłę kurzu, która zabarwiła błękitne niebo na biało. Zostawiła za sobą głębokie koleiny zrytej ziemi i zgniecionych bylic, zanim w końcu wyjechała z powrotem na drogę i ruszyła dalej w pościg za Race’em.

      Vince przekręcił manetkę w lewym uchwycie kierownicy i vulcan ruszył. Little Boy kołysał się jak szalony na pasku. Teraz nadeszła łatwa część. Vince mógł ją przypłacić życiem, ale to była betka w porównaniu z niekończącymi się minutami, kiedy on i Lemmy czekali, czy usłyszą warkot silnika harleya zmieszany z dieslem MASKARA.

      Wiesz, że okno będzie zamknięte, prawda? Zwłaszcza po tej paradzie przez tumany kurzu.

      Na to również Vince nie miał wpływu. Jeśli się okaże, że kierowca zapiął się pod szyję, będzie się zastanawiał, co robić, kiedy nadejdzie ten moment.

      A nadejdzie niedługo.

      Cysterna pędziła setką, ale Vince nie zamierzał sukinsynowi pozwolić na wrzucanie kolejnych niekończących się biegów, aż osiągnie prędkość nadświetlną. Zamierzał to skończyć, w każdym razie dla jednego z nich. Pewnie dla siebie i wcale się nie wzdragał przed tą myślą. Przynajmniej zyska Race’owi trochę czasu. Jeśli jego syn zdoła choć trochę odskoczyć, uda mu się dotrzeć do Show Low. Ale jeszcze ważniejsze nawet od ochrony syna było wyrównanie szal. Vince nigdy nie stracił tak wiele w tak krótkim czasie. Czterech członków Szczepu na przestrzeni jednego kilometra. Człowiek nie może zrobić czegoś takiego cudzej rodzinie i wyjść z tego obronną ręką.

      Co zresztą może było – Vince w końcu to zrozumiał – punktem widzenia samego Maskara, jego dewizą, a zarazem powodem, dla którego się na nich porwał, mimo ich przewagi liczebnej, jeden na dziesięciu. Porwał się na nich, nie patrząc, czy są uzbrojeni, wykańczał po dwóch, po trzech naraz, chociaż każdy motocykl, który staranował, mógł go pozbawić kontroli nad pojazdem i posłać koziołkującego na pustynię – najpierw macka, a za nim płonącą kulę paliwa. Owszem, to było szaleństwo, ale nie niepojęte. Kiedy Vince wjechał na lewy pas drogi i zaczął się zbliżać do tyłka ciężarówki, zobaczył coś, co nie tylko podsumowało cały ten okropny dzień, ale wyjaśniło go w prostych, idealnie przejrzystych słowach. Na zderzaku cysterny widniała naklejka, jeszcze bardziej zniszczona i zatarta niż tablica Cumby, mimo to dało się ją odczytać.

      DUMNY OJCIEC

      NAJLEPSZEJ UCZENNICY LICEUM CORMANA!

      Vince zrównał się z zakurzoną cysterną. W wysokim lusterku bocznym na drzwiach kabiny zobaczył ruch – kierowca musiał go zauważyć. W tej samej chwili spostrzegł również, że okno jest zamknięte, tak jak się obawiał.

      Mack zaczął zjeżdżać na lewy pas, zewnętrzne koła przekroczyły białą linię.

      Przez chwilę Vince miał do wyboru: wycofać się albo jechać dalej, lecz ułamek sekundy później komputer w głowie powiedział mu, że moment wyboru minął; nawet gdyby nacisnął hamulec tak mocno, że ryzykowałby glebę, ostatnie półtora metra brudnej cysterny pacnęłoby go jak muchę o barierkę po lewej stronie szosy.

      Zamiast się cofnąć, przyspieszył, mimo że lewy pas się kurczył, a cysterna spychała go na wstążkę metalu na wysokości kolan. Złapał granat wiszący na kierownicy, zerwał pasek, a następnie zębami zdarł taśmę przytrzymującą zawleczkę. Postrzępiona końcówka paska uderzała go w policzek, kółko zawleczki dzwoniło o dziurkowaną obudowę Little Boya. Słońce znikło, Vince pędził w cieniu cysterny, niecały metr od barierki i metr od cielska ciężarówki, która cały czas się zbliżała. Zrównał się z siodłem łączącym cysternę z kabiną. Widział już czubek głowy syna, resztę zasłaniała brudna bordowa maska macka. Race nie oglądał się za siebie.

      Vince nie zastanawiał się nad tym, co robić dalej. Nie miał żadnego planu, żadnej taktyki, był tylko on – drogowe wymiociny – oraz cała reszta świata, której kazał się pocałować w dupę, jak zawsze. Jeśli się nad tym zastanowić, było to racją bytu całego Szczepu.

      Ciężarówka zbliżała się coraz bardziej do śmiertelnego bocznego uderzenia. Vince nie miał już drogi ucieczki. Podniósł prawą dłoń i wystawił w stronę kierowcy środkowy palec.

      Zrównywał się pomału z kabiną, olbrzymie cielsko mechanicznego potwora wznosiło się nad nim niczym brudna góra metalu.

      W środku coś się poruszało – opalone, brązowe ramię z tatuażem Korpusu Marines. Ramię napęczniało i w tej samej chwili uchyliła się boczna szyba, a Vince zdał sobie sprawę, że kabina, która powinna go była już wepchnąć na barierkę, przestała się zbliżać. Oczywiście kierowca nie porzucił swojego zamiaru, na pewno nie, ale chciał mu najpierw odpowiedzieć. Kto wie, może nawet razem służyliśmy, tylko w innych oddziałach, pomyślał Vince. Na przykład w dolinie A Shau gówno pachnie przyjemniej. A może był z Race’em na pustyni? Bóg świadkiem, że ściągnęli tam do walki całe mnóstwo starej gwardii. Kiedy się widziało jedną wojnę, to tak, jakby się widziało wszystkie.

      Okno otworzyło się szerzej, środkowy palec wysuniętej dłoni zaczął się układać w ten sam wulgarny gest, lecz nagle przestał. Kierowca zauważył, że wyciągnięta ku niemu dłoń nie jest pusta, że palce się na czymś zaciskają. Vince nie dał mu czasu do namysłu i nie zobaczył jego twarzy. Zdążył jedynie zauważyć tatuaż LEPSZA ŚMIERĆ OD HAŃBY. To dobra myśl. Poza tym jak często człowiek ma szansę dać innym to, czego pragną?

      Vince chwycił zębami zawleczkę, pociągnął, usłyszał syk reakcji chemicznej, po czym wrzucił Little Boya do kabiny. Nie musiał się wysilać na żaden efektowny rzut za trzy punkty, z wyskoku czy hakiem. Wystarczył zwyczajny lob. Niczym magik otwierający dłonie, by wypuścić gołębia, choć przed chwilą wcisnął w nie zwiniętą chusteczkę.

      Teraz możesz mnie sprzątnąć, pomyślał Vince. Zakończymy to jak należy.

      Lecz ciężarówka zaczęła się oddalać. Vince nie miał wątpliwości, że za chwilę ruszy z powrotem na niego, jeśli kierowca zdąży oprzytomnieć. To był tylko odruch, ucieczka w przeciwnym kierunku przed rzuconym przedmiotem. Ale wystarczyło, aby uratować życie Vince’owi Adamsonowi, ponieważ Little Boy spełnił zadanie, zanim kierowca zdążył skorygować swój błąd i zmieść go z drogi.

      Kabina rozbłysła białym blaskiem, jakby sam Bóg zstąpił na ziemię, żeby pstryknąć fotkę. Zamiast skręcić z powrotem w lewo, MASKAR zatoczył się na prawy pas drogi i skręcał dalej. Taranując