pozostałych. Ci pojechali za nimi dwójkami. Reszta przeprawy była już bułką z masłem, skoro kierowca dał im sygnał, że droga wolna, i zwolnił do pięćdziesiątki. Vince i Lemmy zamknęli kolumnę i dołączyli do pozostałych tuż przed następnym zakrętem. Przejeżdżając obok kabiny, Vince rzucił okiem w stronę kierowcy, ale nie zobaczył nic poza tą ciemną ręką wiszącą za oknem. Pięć minut później zostawili cysternę za sobą tak daleko, że nie słyszeli nawet jej silnika.
Przed nimi rozciągała się otwarta pustynia, po prawej – oliwkowozielone skały porośnięte kaktusami saguaro i pręgowane kredowymi odcieniami żółci i czerwieni. Jechali teraz pod słońce, ścigani własnymi wydłużającymi się cieniami. Przy drodze śmignęły jakieś domy i kilka przyczep – żałosna namiastka miasteczka. Rozciągnęli się na przestrzeni ponad pół kilometra, Vince i Lemmy tym razem prawie na końcu. Niedaleko za zabudowaniami Vince zobaczył swoich ludzi skupionych w grupce na poboczu skrzyżowania z drogą numer 6.
Na zachód za krzyżówką droga, którą dotychczas jechali, została zdarta do gołej ziemi, a pomarańczowy znak informował: ROBOTY DROGOWE NA ODCINKU 30 KM. W oddali Vince zobaczył wywrotki i równiarkę. Ludzie pracowali w chmurach czerwonego pyłu, sucha glina unosiła się w powietrzu i płynęła po płaskowyżu.
Nie wiedział o tych robotach drogowych, ponieważ przyjechali inną trasą. To Race wymyślił, żeby wrócić bocznymi drogami, ale Vince się z nim zgodził. Uciekając z miejsca podwójnej zbrodni, rozsądnie było nie rzucać się w oczy. Rzecz jasna Race zaproponował tę trasę z innego powodu.
– Co jest? – spytał Vince, zatrzymując się i wystawiając nogę.
Jakby nie wiedział.
Race wskazał ręką drogę numer 6 omijającą roboty drogowe.
– Jedziemy szóstką na południe, potem możemy zjechać na I-40.
– W Show Low – dodał Vince. – Czemu mnie to nie zaskakuje?
Wtedy Roy Klowes wystawił kciuk w stronę wywrotek.
– Wolę tę dziwkę, niż wlec się dziesięć na godzinę przez trzydzieści kilometrów po tym szajsie. Pojedziemy na luzie i może zgarniemy sześćdziesiąt kafli. Tak myślę.
– I co, bolało? – spytał Lemmy. – Bo podobno za pierwszym razem to boli. Jak laskę, kiedy traci dziewictwo.
– Pierdol się, Lemmy – warknął Roy.
– Jak będę chciał, żebyś myślał, to ci o tym powiem, Roy – dodał Vince. – Ale nie czekaj z zapartym tchem.
– My pojedziemy do Show Low – oznajmił Race spokojnie i rzeczowo. – Ty nie musisz. Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji, jak pojedziesz dalej.
A więc to był ten moment.
Vince rozejrzał się po otaczających go twarzach. Młodzi patrzyli mu w oczy. Starsi, którzy jeździli z nim ponad dwadzieścia lat, spuścili wzrok.
– Cieszę się, że nikt nie będzie miał do mnie pretensji – powiedział. – Bo już się martwiłem.
Naszło go wspomnienie: jechał z synem pontiakiem GTO, była noc, w czasach kiedy starał się iść prostą drogą, pełnić rolę ojca rodziny, dla Mary. Nie mógł sobie przypomnieć szczegółów – skąd ani dokąd jechali – pamiętał tylko tę dziesięcioletnią brudną i nachmurzoną buzię w lusterku wstecznym. Zatrzymali się na hamburgera, ale chłopak nie chciał jeść. Powiedział, że nie jest głodny, i zgodził się tylko na loda na patyku, nadąsał się jednak, kiedy dostał limonkowego zamiast winogronowego. Nie zjadł go i zostawił na skórzanym siedzeniu, żeby się roztopił. Kiedy odjechali trzydzieści kilometrów od baru, oświadczył, że burczy mu w brzuchu.
Vince spojrzał w lusterko i powiedział:
– Wiesz, to, że jestem twoim ojcem, nie znaczy, że muszę cię lubić.
Chłopak wytrzymał jego spojrzenie i choć broda mu się trzęsła, gdy próbował powstrzymać się od płaczu, nie odwrócił wzroku, a jego jasne oczy przepełniała nienawiść.
Czemu to powiedział? Vince’owi przyszło do głowy, że gdyby umiał inaczej rozmawiać z synem, nie byłoby Faludży ani upokarzającego wydalenia z wojska za porzucenie oddziału, za ucieczkę wozem opancerzonym podczas ostrzału artyleryjskiego; nie byłoby Deana Clarke’a, laboratorium metamfetaminy, a chłopak nie czułby potrzeby, żeby być zawsze na przedzie, żeby pruć na zajebistej szlifierce sto dwadzieścia na godzinę, kiedy pozostali jechali dziewięćdziesiątką. To jego Race próbował za sobą zostawić. Przez całe życie.
Vince zmrużył oczy, spojrzał w kierunku, z którego przyjechali, i znowu zobaczył tę pieprzoną ciężarówkę. Zobaczył ją w falach gorącego rozedrganego powietrza nad drogą; z wielkimi kominami i srebrną kratownicą wydawała się na wpół mirażem. MASKAR. Albo MASAKRA dla wielbicieli Freuda. Vince zmarszczył czoło, osiemnastokołowiec znowu przyciągnął jego uwagę. Znów zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że dogonili i wyprzedzili faceta, który miał nad nimi godzinną przewagę.
– Może warto spróbować, szefie – odezwał się Doc, prawie nieśmiało i przepraszająco. – Tu będziemy się przez trzydzieści kilometrów kąpać w kurzu.
– Och, broń Boże, nie chcę, żebyście się ubrudzili – mruknął Vince.
Odepchnął się nogą, dodał gazu i skręcił w szóstkę, prowadząc swój Szczep w kierunku Show Low. Z tyłu słyszał ciężarówkę, w której kierowca przerzucał biegi, ryk rosnących obrotów silnika, zawodzącego, jakby ciężka cysterna pędziła po pustyni.
KRAJOBRAZ SKŁADAŁ SIĘ Z ŻÓŁTO-CZERWONYCH skał, wąska droga bez pobocza była pusta. Wjechali na wzniesienie, a potem łagodnym łukiem w dół na dno kanionu. Po lewej stronie ciągnęła się poobijana barierka, po prawej – niemal pionowa ściana skalna.
Przez jakiś czas Vince jechał na przedzie razem z Lemmym, lecz po jakimś czasie jego towarzysz został w tyle, a zastąpił go Race. Ojciec i syn jechali obok siebie, wiatr rozwiewał z czoła gwiazdorskie czarne włosy chłopaka. Słońce świeciło po zachodniej stronie nieba i płonęło w lustrzankach Race’a.
Przez chwilę Vince obserwował go kątem oka. Był szczupły i żylasty i nawet sposób, w jaki siedział na motorze, wydawał się aktem agresji, to, jak wślizgiwał się w zakręty pochylony pod kątem czterdziestu pięciu stopni do nawierzchni. Vince zazdrościł mu tej naturalnej atletycznej gracji, mimo to z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Race sprawiał wrażenie, jakby jazda na motocyklu była dla niego ciężką pracą, gdy tymczasem Vince uwielbiał ją właśnie za to, że była jej całkowitym zaprzeczeniem. Zastanawiał się, czy Race w ogóle kiedykolwiek czuł się ze sobą swobodnie.
Usłyszał za sobą chrzęszczący grzmot potężnego silnika, a kiedy bez pośpiechu obejrzał się przez ramię, ujrzał ciężarówkę pędzącą prosto na nich. Niczym lew wyskakujący z ukrycia nad wodopojem, gdzie leniwie kręciło się stado gazeli. Szczep jak zawsze jechał małymi grupkami, siedemdziesiątką pokonywał kolejne zakręty, a tymczasem cysterna gnała na nich blisko setką. Vince zdążył pomyśleć „nie zwalnia” i wtedy MASKAR z ogłuszającym szczękiem stali zgniatającej stal zmiótł z ziemi trzy motocykle jadące na samym końcu.
Maszyny wyleciały w powietrze. Jednym harleyem cisnęło o skałę, siedzący na nim John Kidder, znany również jako Dzieciak, katapultował się w powietrze, odbił od skał i zniknął pod opasanymi stalą oponami MASKARA. Kolejnego motocyklistę (Doc? nie, tylko nie Doc!) cysterna zepchnęła na lewy pas. Vince’owi mignęła przed oczami pobladła, osłupiała twarz Doca, otwarte usta w kształcie litery „O”, migotanie złotego zęba, z którego był taki dumny. Zarzuciło nim, stracił kontrolę nad maszyną, uderzył w barierkę, przeleciał nad kierownicą i dalej w przepaść. Jego harley przekoziołkował za nim, kufer się