Joe Hill

GAZ DO DECHY


Скачать книгу

było to coś normalnego. W końcu kiedy wracałem ze szkoły do domu, mama siedziała przy pomidorowoczerwonym IBM Selectric i wymyślała swoje historie. Tata robił to samo przy procesorze Wang, najbardziej futurystycznym urządzeniu, jakie przyniósł do domu, od czasu odtwarzacza Laserdisc. Miał czarny ekran – czarny jak najczarniejsza czerń w historii czerni, a na nim pojawiały się słowa w kolorze promieniotwórczej zieleni z filmów science fiction. Przy kolacji rozmawiało się wyłącznie o fantazjach, o postaciach, sceneriach, zwrotach akcji i scenariuszach. Obserwowałem rodziców przy pracy, słuchałem rozmów przy stole i doszedłem do logicznej konkluzji: jeśli sam usiądziesz i przez kilka godzin dziennie będziesz wymyślał różne rzeczy, prędzej czy później ktoś zapłaci za twój wysiłek dużo pieniędzy. Co okazało się prawdą.

      Jeśli wstukacie w Google’u: Jak napisać książkę?, otrzymacie miliony wyników, ale w całej tej sprawie jest jeden nieuczciwy sekret: to zwykła matematyka, dodawanie na poziomie pierwszej klasy. Napisz trzy strony dziennie, a po stu dniach otrzymasz trzysta stron książki. Potem wystukaj: Koniec i zrobione.

      Pierwszą książkę napisałem, kiedy miałem czternaście lat. Nosiła tytuł: Midnight Eats i opowiadała o prywatnej szkole, w której starsze panie z bufetu siekały uczniów i podawały je na lunch pozostałym dzieciakom. Mówi się, że człowiek jest tym, co je, ja jadłem „Fangorię” i stworzyłem dzieło posiadające wszystkie walory filmu klasy B.

      Nie sądzę, aby komuś udało się to przeczytać do samego końca, może poza moją mamą. Jak powiedziałem, napisanie książki jest zwykłą matematyką. Napisanie dobrej książki to całkiem co innego.

      CHCIAŁEM SIĘ NAUCZYĆ SWOJEGO fachu i miałem nie jednego, lecz dwoje wspaniałych pisarzy żyjących pod tym samym dachem, nie wspominając o powieściopisarzach wszelkiej maści, przechodzących przez drzwi naszego domu średnio co drugi dzień. West Broadway 47 w Bangor w stanie Maine musiało być najlepszą nieznaną szkołą pisarską, lecz jeśli o mnie chodzi, to trwoniono tam czas – z dwóch powodów: kiepski ze mnie słuchacz i jeszcze gorszy uczeń. Alicja w Krainie Czarów zauważa, że często daje sobie dobre rady, ale bardzo rzadko je przyjmuje. Rozumiem ją. Jako dziecko słyszałem ich całe mnóstwo, lecz nigdy żadnej nie przyjąłem.

      Niektórzy uczą się wzrokowo. Inni zbierają użyteczne informacje na wykładach lub klasowych dyskusjach. Jeśli chodzi o mnie, to wszystkiego nauczyłem się z książek. Mój mózg pracuje zbyt wolno, aby czerpać korzyści z rozmów, lecz słowa na papierze zawsze na mnie zaczekają. Książki są niezwykle cierpliwe dla powolnych uczniów. W przeciwieństwie do reszty świata.

      Moi rodzice wiedzieli, że uwielbiam pisać, i chcieli, abym odniósł sukces. Zdawali sobie również sprawę, że niekiedy tłumaczenie mi różnych rzeczy przypomina gadanie do psa. Nasz corgi, Marlowe, rozumiał kilka ważnych słów, takich jak „spacer” czy „jedzenie”, ale to wszystko. Ze mną było niewiele lepiej. Tak więc rodzice kupili mi dwie książki.

      Od mamy dostałem Zen in the Art of Writing Raya Bradbury’ego i choć książka ta jest pełna wspaniałych rad, jak wyzwolić w sobie zdolności twórcze, to mnie najbardziej przyciągnął jej język. Zdania Bradbury’ego wybuchają jak petardy w gorący lipcowy wieczór. Było to dla mnie odkrycie na miarę sceny z Czarodzieja z Krainy Oz, kiedy Dorota wychodzi z domu prosto do krainy po drugiej stronie tęczy. Wyłoniłem się z czarno-białego pokoju w świat technikoloru. Środek przekazu stał się przesłaniem.

      Dzisiaj przyznaję, że zdania Bradbury’ego wydają mi się trochę przeładowane (nie każdy wers musi być klaunem jeżdżącym na monocyklu i żonglującym pochodniami), lecz kiedy miałem czternaście lat, ktoś musiał mi pokazać wybuchową moc dobrze utkanej, sugestywnej frazy. Przez jakiś czas po przeczytaniu Zen in the Art of Writing nie sięgałem po nic innego poza Bradburym – Słoneczne wino, 451 stopni Fahrenheita i najlepsza ze wszystkich, Jakiś potwór tu nadchodzi. Jak ja uwielbiałem mroczny karnawał, kolejki zniekształcające rzeczywistość, zwłaszcza tę okropną karuzelę na środku, która zamienia dzieci w starców! I jego opowiadania – wszyscy znają opowiadania Bradbury’ego – arcydzieła niesamowitej prozy, które można przeczytać w dziesięć minut i nigdy ich nie zapomnieć. Grzmot, opowieść o myśliwych, którzy zapłacą wysoką cenę za szansę polowania na dinozaury. Albo Syrena, historia prehistorycznego stworzenia, które zakochuje się w latarni morskiej. Jego utwory były pomysłowe, olśniewające i pisane z taką swobodą, że wracałem do Zen in the Art of Writing wielokrotnie, aby zrozumieć, jak on to robił. I rzeczywiście, miał kilka nader solidnych, praktycznych narzędzi do zaproponowania początkującemu pisarzowi. Jedno z nich polegało na sporządzaniu listy rzeczowników w celu wyłowienia pomysłów na fabułę. Do dziś wykorzystuję wariant tego ćwiczenia (zrobiłem z niego własną grę, którą nazwałem „Prezentacja w windzie”).

      Od taty dostałem książkę Lawrence’a Blocka pod tytułem Telling Lies for Fun and Profit, zawierającą artykuły z poradami dla twórców, które pisał dla „Writer’s Digest”. Do dziś ją mam. Wpadła mi do wanny, więc jest spuchnięta i zdeformowana, a w miejscach, które podkreślałem, rozmazał się atrament, lecz dla mnie ma taką samą wartość jak pierwsze wydanie z autografem Faulknera. Od Blocka przejąłem ideę, że pisarstwo jest rzemiosłem jak każde inne, jak stolarstwo. Aby zdemistyfikować tę sztukę, Block skupił się na szczegółach, na przykład: Jakie jest najlepsze pierwsze zdanie? Ile szczegółów oznacza za dużo szczegółów? Dlaczego niektóre szokujące zakończenia działają, a inne są do bani?

      A także – to mi się szczególnie podoba – jakie korzyści daje pisanie pod pseudonimem?

      Blockowi nieobce były pseudonimy. Miał ich na pęczki, używał ich do tworzenia konkretnych tożsamości dla konkretnych utworów. Bernard Malamud zauważył kiedyś, że pierwszym i największym wyzwaniem twórczym pisarza jest on sam; kiedy wymyśli siebie, dzieła zaczną płynąć z tej autokreacji naturalnym strumieniem. Bardzo mi się podobała myśl, że Block, ilekroć miał taką zachciankę, nakładał sobie nową twarz i pisał powieści człowieka, który sam był zmyśloną postacią.

      „Oczywiście – powiedział mój tata. – Weź na przykład Such Men Are Dangerous, którą Block napisał jako Paul Kavanagh. Ta książka mniej przypomina powieść, a bardziej napad w ciemnym zaułku”.

      Such Men Are Dangerous to opowieść o byłym żołnierzu, który robił okropne rzeczy na wojnie, po czym wraca do domu z zamiarem robienia takich samych rzeczy w kraju. Chociaż czytałem tę książkę ponad dwadzieścia lat temu, myślę, że z grubsza rzecz biorąc, tata miał rację. Zdania Bradbury’ego strzelały jak petardy w letnią noc, Kavanagha buchały jak wyziewy z ołowianych rur. Larry Block wydawał się naprawdę miłym facetem. Paul Kavanagh przeciwnie.

      Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem się zastanawiać, kim bym był, gdybym przestał być sobą.

      W LICEUM NAPISAŁEM TRZY KOLEJNE powieści. Wszystkie łączyła jedna artystyczna właściwość: były do niczego. Mimo to już wtedy rozumiałem, że to normalne. Cudowne dzieci są prawie zawsze tragicznymi postaciami, które świecą jasnym płomieniem przez kilka lat i zanim osiągną dwudziestkę, zostaje po nich kupka popiołu. Wszyscy inni muszą dochodzić do celu pomału, mozolnie, łopata po łopacie. Ciężka, powolna praca wynagradza człowieka emocjonalnymi i intelektualnymi mięśniami oraz solidnymi podwalinami, na których może zbudować karierę. Kiedy więc przychodzą porażki, jest na nie przygotowany, ponieważ już im kiedyś stawiał czoło.

      Z naturalnych powodów w college’u zacząłem myśleć o wydaniu niektórych swoich utworów drukiem. Bałem się jednak publikować pod własnym nazwiskiem. Wiedziałem, że nie napisałem jeszcze niczego, co warto by przeczytać. Lecz skąd będę wiedział, czy napisałem coś dobrego, naprawdę dobrego? Martwiłem się, że wyślę wydawnictwu marnotę, a oni ją wydadzą, licząc na szybką kasę zarobioną na nazwisku. Byłem bardzo niepewny siebie, męczyły mnie dziwne