a zarazem chromowana manifestacja niezmierzonego potencjału reżyserskiego jego twórcy.
Kiedy wybieraliśmy się z tatą na przejażdżkę, lubiliśmy udawać, że ściga nas wielka ciężarówka. Od czasu do czasu tata wciskał gaz, symulując uderzenie wyimaginowanego tira w tył albo w bok. Ja rzucałem się na wszystkie strony na siedzeniu pasażera i wrzeszczałem. Rzecz jasna nieprzypięty pasem. To był 1982 albo 1983 rok i między fotelami leżał sześciopak piwa… a kiedy tata kończył jedną puszkę, pusta wylatywała przez okno razem z papierosem.
W końcu ciężarówka rozgniatała nas na miazgę, tata wydawał przeraźliwy wrzask i jechał zygzakiem na znak, że nie żyje. Czasami jechał tak całą minutę – z wywieszonym językiem i przekrzywionymi okularami, aby dowieść, że ciężarówka rozkwasiła go na dobre. To była zawsze gigantyczna frajda – syn i ojciec giną razem na drodze, zabici przez piekielne Osiemnastokołowe Wcielenie Zła.
TATA CZYTAŁ MI O ZIELONYM GOBLINIE, a mama o Narnii. Jej głos był (jest) kojący niczym pierwszy śnieg. Czytała o zdradzie i okrutnej rzezi z taką samą cierpliwą pewnością jak o zmartwychwstaniu i zbawieniu. Mimo że nie jest osobą religijną, słuchając jej, czułem się, jakbym wchodził do strzelistej gotyckiej katedry wypełnionej światłem i przestrzenią.
Pamiętam martwego Aslana leżącego na kamieniu i mysz skubiącą sznury, które pętały jego ciało. Myślę, że jest to źródło mojego fundamentalnego poczucia przyzwoitości. Żyć przyzwoicie to tyle, co być myszą skubiącą więzy. Jedna mysz to niewiele, ale jeśli dość dużo z nas zacznie podgryzać liny, to może uda nam się wyzwolić coś, co nas ocali przed najgorszym. Może nawet ocali nas przed nami samymi.
Wierzę również nadal, że książki działają według tych samych zasad co zaczarowane szafy. Wciskamy się w małą przestrzeń i wychodzimy po drugiej stronie w ogromny tajemny świat, zarazem wspanialszy i bardziej przerażający niż nasz.
MOI RODZICE NIE TYLKO CZYTALI opowieści, lecz również je pisali, i tak się składa, że oboje byli w tym bardzo dobrzy. Tata odniósł taki sukces, że trafił na okładkę „Time’a”. I to dwukrotnie! Nazwali go boogeymanem Ameryki. Alfred Hitchcock już wtedy nie żył, więc ktoś musiał zająć jego miejsce. Mój tata nie miał nic przeciwko temu. Boogeyman Ameryki to całkiem popłatna fucha.
Swoimi pomysłami zapładniał umysły reżyserów, a pieniędzmi producentów, tak więc wiele książek doczekało się ekranizacji. Zaprzyjaźnił się z szanowanym niezależnym producentem filmowym, George’em A. Romero. To Romero był tym niepokornym, buntowniczym twórcą, który wynalazł apokalipsę zombie w swoim filmie Noc żywych trupów; tylko że zapomniał zastrzec sobie prawa autorskie do kontynuacji i w efekcie specjalnie się nie wzbogacił. Twórcy Żywych trupów będą mu dozgonnie wdzięczni za to, że tak świetnie reżyseruje i tak beznadziejnie chroni swoją własność intelektualną.
George Romero i mój tata uwielbiali takie same komiksy: paskudne, krwawe, publikowane w latach pięćdziesiątych, zanim banda senatorów i psychiatrów sprzysięgła się, żeby znowu uczynić dzieciństwo nudnym. Opowieści z krypty, The Vault of Horror, The Haunt of Fear.
Romero i mój tata postanowili nakręcić film – Koszmarne opowieści – który miał być komiksem grozy, tyle że na ekranie. Tata zagrał w nim nawet człowieka, który zaraża się patogenem z kosmosu i zamienia się w roślinę. Kręcili w Pittsburghu i tata chyba nie chciał się czuć samotny, więc zabrał mnie ze sobą i upchnął w filmie. Grałem dzieciaka, który zamordował ojca laleczką voodoo, ponieważ odebrał mu komiksy. W mojego filmowego ojca wcielił się Tom Atkins, który w rzeczywistości jest zbyt łagodny i życzliwy, żeby kogokolwiek zamordować.
Film obfitował w odrażające sceny: odcięte głowy, pękające ciała napęczniałe od karaluchów, ożywione trupy wyłażące z bagna. Do charakteryzacji Romero zatrudnił prawdziwego mistrza zbrodni, Toma Saviniego, tego samego czarodzieja brzydoty, który stworzył zombie w Świcie żywych trupów.
Savini nosił czarną skórzaną kurtkę, buty motocyklowe oraz diaboliczną bródkę i brwi wygięte do góry à la Spock. W przyczepie miał całą półkę książek ze zdjęciami z sekcji zwłok. W Koszmarnych opowieściach pełnił dwie funkcje: charakteryzatora i mojej niańki. Spędziłem w jego przyczepie cały tydzień: przyglądałem się, jak maluje rany i rzeźbi szpony. Stał się moim pierwszym idolem. Wszystko, co mówił, było zabawne, a także na swój niesamowity sposób prawdziwe. Walczył w Wietnamie i powiedział, że jest dumny z tego, co tam osiągnął: nie dał się zabić. Uważał, że odtwarzanie masakry w filmach jest dla niego formą terapii i to takiej, za którą płacą mu kupę forsy.
Obserwowałem, jak zamienia mojego tatę w stworzenie z bagna. Przyklejał mu mech do brwi, kosmate gałęzie do dłoni, misterne kępki trawy do języka. Przez kilka dni nie miałem ojca, tylko ogród z oczami. W moich wspomnieniach pachnie wilgotną ziemią leżącą pod stertą jesiennych liści, lecz to prawdopodobnie tylko moja wyobraźnia.
Tom Atkins musiał udawać na planie, że mnie bije, a Savini namalował mi siniaka na lewym policzku. Kręciliśmy tego dnia późnym wieczorem i kiedy skończyliśmy, umierałem z głodu. Tata zawiózł mnie do najbliższego McDonalda. Byłem przemęczony, a zarazem nakręcony, podskakiwałem i krzyczałem, że chcę czekoladowego shake’a, że „obiecał mi czekoladowego shake’a”. W którymś momencie tata zauważył, że pracownicy restauracji przyglądają się nam przerażonym i oskarżycielskim wzrokiem. Miałem na twarzy odcisk pięści: pewnie tata zabrał mnie z domu o pierwszej w nocy, żeby kupić mi shake’a jako… co? Przekupstwo, żebym nie doniósł na niego za znęcanie się nad dzieckiem? Opuściliśmy restaurację, zanim obsługa zdążyła wezwać opiekę społeczną, i nie weszliśmy do żadnego innego McDonalda, dopóki nie wyjechaliśmy z Pittsburgha.
Zanim wróciliśmy do domu, nauczyłem się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że prawdopodobnie nie czeka mnie kariera aktorska, podobnie jak mojego taty (przepraszam, tato). Po drugie, że chociaż nie mam za grosz talentu aktorskiego, to jednak znalazłem swoje powołanie i cel życia. Przez siedem dni obserwowałem, jak Tom Savini artystycznie masakruje ludzi, jak wymyśla niezapomniane zdeformowane potwory, i zapragnąłem robić to samo.
I to właśnie robię.
Tym sposobem dochodzę do istoty rzeczy, którą chciałem powiedzieć w niniejszym wprowadzeniu: dziecko ma tylko dwoje rodziców, lecz jeśli komuś z was dopisało w życiu szczęście i został artystą, który swoją sztuką może zarabiać na życie, to z czasem dorobi się więcej ojców i matek. Kiedy ktoś pyta pisarza: „Kim jest twój tata?”, jedyna uczciwa odpowiedź brzmi: „To skomplikowane”.
W LICEUM POZNAŁEM ZAPALONYCH SPORTSMENÓW, którzy czytali każdy numer „Sports Illustrated” od deski do deski, i fanów rocka, którzy pocili się nad każdym artykułem z „Rolling Stone” niczym wierny studiujący Pismo Święte. Co do mnie, przez cztery lata czytałem „Fangorię”, magazyn dla fanów horroru poświęcony kinowym krwawym jatkom, filmom takim jak Coś Johna Carpentera, Zbrodnia ze snu Wesa Cravena i całkiem sporo produkcji ze Stephenem Kingiem w czołówce. Każdy numer „Fangorii” zawierał rozkładówkę, tak jak „Playboy”, tylko zamiast kociaka rozchylającego nogi dostawało się psychopatę rozłupującego toporem czaszkę.
„Fangoria” była moim przewodnikiem we wszystkich socjopolitycznych dyskusjach lat osiemdziesiątych, takich jak: Czy Freddy Krueger był za śmieszny? Jaki jest najbardziej odrażający film wszech czasów? I co najważniejsze: Czy powstanie kiedykolwiek lepsza, okropniejsza i bardziej powalająca na kolana przemiana w wilkołaka niż scena z Amerykańskiego wilkołaka w Londynie? (Dwa pierwsze pytania pozostają otwarte, odpowiedź na trzecie brzmi: nie).
W tych czasach nic już nie mogło mnie przestraszyć, ale Amerykański wilkołak zrobił coś równie dobrego: wzbudził we mnie poczucie przerażającej wdzięczności. Miałem wrażenie, że film położył swoją włochatą łapę na idei, która