jego harley wyprzedzał pozostałych niekiedy nawet o pół kilometra. Zawsze jeździł na przedzie, od kiedy do nich wrócił po dwóch latach na pustyni. Tak bardzo się wysforowywał, że czasem się wydawało, jakby rzucał im wyzwanie, aby próbowali go dogonić. Ale może po prostu miał ochotę zostawić ich za sobą. Nie chciał się tu zatrzymywać, jednak Vince go zmusił. Gdy tylko bar pojawił się w polu widzenia, dodał gazu, wyprzedził Race’a i wyciągnął lewą rękę w geście doskonale znanym Szczepowi: „Za mną, zjeżdżamy z drogi”. Szczep posłuchał gestu Vince’a. Jak zawsze. To była prawdopodobnie kolejna z wielu rzeczy, których Race u niego nie znosił.
Race zawsze parkował pierwszy, ale zsiadał ostatni. Stał okrakiem z motocyklem między nogami i powoli ściągał skórzane rękawice, spoglądając spode łba na towarzyszy przez przeciwsłoneczne lustrzanki.
– Powinieneś pogadać ze swoim chłopakiem – powiedział do Vince’a Lemmy Chapman, wskazując głową Race’a.
– Nie tutaj – odparł Vince.
Rozmowa może poczekać, aż wrócą do Vegas. Chciał mieć drogę za sobą. Chciał się położyć w ciemności i poczekać, aż zelżeje okropne ściskanie w żołądku. A może jednak najbardziej tęsknił za prysznicem. Nie miał na sobie krwi, mimo to czuł się skażony i wiedział, że nie poczuje się dobrze we własnej skórze, dopóki nie zmyje z siebie porannego smrodu.
Ruszył w kierunku baru, lecz Lemmy złapał go za ramię.
– Nie. Właśnie że tutaj.
Vince spojrzał na dłoń spoczywającą na jego ramieniu, lecz Lemmy jej nie cofnął. On jeden z całej grupy się go nie bał. Przeniósł wzrok na dzieciaka, który od wielu lat nie był już dzieciakiem. Race otworzył kufer nad tylnym kołem i szukał czegoś w środku.
– O czym tu gadać? – rzucił Vince. – Clark zginął. Pieniądze też. Sprawa skończona.
– Musisz się dowiedzieć, czy Race myśli tak samo. Cały czas zakładasz, że nadajecie na tej samej fali, chociaż od dłuższego czasu chłopak chodzi na ciebie wkurwiony przez czterdzieści minut na godzinę. I coś ci jeszcze powiem, szefie. To on ściągnął tu część tych ludzi i to on ich nakręcił gadką, że zarobią kupę forsy na jego interesach z Clarkiem. Nie on jeden może chcieć usłyszeć, co dalej.
To mówiąc, Lemmy spojrzał znacząco w stronę członków Szczepu. Dopiero teraz Vince zauważył, że nie ruszyli całą bandą w stronę baru, tylko kręcili się przy maszynach i co raz zerkali w kierunku jego i Race’a, jakby na coś czekali.
Vince nie chciał rozmawiać. Na samą myśl o gadaniu robiło mu się słabo. Już od jakiegoś czasu rozmowa z Race’em przypominała przerzucanie się piłką lekarską i nie przynosiła nic poza nużącym wysiłkiem, a on nie miał na to ochoty, zwłaszcza po tym, co zostawili za sobą.
Mimo to poszedł, ponieważ kiedy chodziło o ochronę Szczepu, Lemmy prawie zawsze miał rację. Jeździł sześć lat, a Vince dwanaście, zanim się poznali w Delcie Mekongu, a świat stanął na głowie. Wysłano ich na zwiad, mieli szukać zakopanych min i drutów połączonych z pułapką. Od tamtej pory przez czterdzieści lat niewiele się zmieniło.
Vince zostawił maszynę i podszedł do Race’a, który stał między swoim harleyem i zaparkowaną cysterną. Znalazł to, czego szukał w kufrze – butelkę z płynem, który wyglądał na herbatę, ale nią nie był. Pił od dawna, czego Vince nie lubił. Race pociągnął łyk, wytarł usta i podsunął butelkę Vince’owi, lecz ten pokręcił głową.
– Mów – powiedział.
– Jeśli pojedziemy szóstką, za trzy godziny możemy być w Show Low. O ile ta twoja azjatycka cipa tyle wyciągnie.
– Co jest w Show Low?
– Siostra Clarke’a.
– Po co mamy do niej jechać?
– Z powodu pieniędzy. Może nie zauważyłeś, ale wyjebano nas na sześćdziesiąt kawałków.
– I ty uważasz, że ona je ma.
– Gdzieś trzeba zacząć.
– Pogadamy o tym w Vegas. Na miejscu przemyślimy, jakie mamy opcje.
– Może przemyślmy je tutaj. Widziałeś, jak Clarke odkładał telefon, kiedy weszliśmy? Słyszałem przez drzwi fragmenty rozmowy. Myślę, że próbował złapać siostrę, a ponieważ mu się nie udało, zostawił komuś wiadomość. Jak myślisz, dlaczego nagle tak zapragnął skontaktować się z tą raszplą, jak tylko zobaczył nas na podjeździe?
Chciał się pożegnać, tak uważał Vince, ale tego nie powiedział.
– Ona nie ma z tym nic wspólnego, prawda? Co ona robi? Też metę?
– Nie, jest dziwką.
– Jezu, co za rodzina!
– I kto to mówi – mruknął Race.
– Co to miało znaczyć? – spytał Vince.
Właściwie nie przejął go sam tekst, zamierzony, rzecz jasna, jako obelga, tylko lustrzane okulary Race’a, w których zobaczył własne odbicie, starą, spaloną przez słońce twarz z siwą brodą, zmarszczkami i obwisłymi fałdami.
Race spojrzał z powrotem na migoczącą drogę, a kiedy się odezwał, to nie po to, aby odpowiedzieć na pytanie.
– Sześćdziesiąt patoli poszło z dymem, a ty zbywasz to wzruszeniem ramion.
– Niczego nie zbywam, tak się po prostu stało. Poszło z dymem.
Race i Dean Clarke poznali się w Faludży. A może to było w Tikrit. Dean był sanitariuszem ze specjalizacją w metodach leczenia bólu: solidnie się naćpać i zaprawić hojną dawką Wyclefa Jeana; z kolei Race specjalizował się w prowadzeniu wozu opancerzonego tak, żeby nie dać się postrzelić. Po powrocie do świata nadal utrzymywali kontakty i pół roku temu Clarke przyjechał do Race’a z pomysłem założenia laboratorium metamfetaminy w Smith Lake. Wyliczył, że na rozruch wystarczy sześćdziesiąt tysięcy, a zanim się obejrzą, będą zarabiali więcej na miesiąc.
– Prawdziwy kryształ – powtarzał. – Żadnych tanich zielonych gówien, tylko czysty kryształ. – Po czym podnosił dłonie nad głowę, imitując wielką stertę pieniędzy. – Luz, stary, sięgniemy gwiazd.
Luz. Vince pomyślał teraz, że powinien był się wycofać, gdy tylko usłyszał to słowo. Dokładnie w tej samej sekundzie.
Ale tego nie zrobił. Gorzej, dał Race’owi z własnej kieszeni dwadzieścia kawałków, mimo wszystkich swoich wątpliwości. Clarke wyglądał na mięczaka i obiboka i przypominał trochę Kurta Cobaina: długie jasne włosy, kilka warstw ubrań. Powtarzał „spoko” i „luz”, do każdego mówił „ziom” i opowiadał, jak narkotyki przełamują tyranię zbiorowej nadświadomości. Cokolwiek to miało znaczyć. Zaskoczył i oczarował Race’a swoimi intelektualnymi przymiotami: sztuki Sartre’a, kasety z recytowaną poezją i składankami reggae.
Vince’owi nie przeszkadzała ta jajogłowa gadka Clarke’a, nafaszerowana duchowo-rewolucjonistycznymi bzdetami i wygłaszana idiotycznym językowym zlepkiem białego paniczyka z czarnym ziomalem. Przeszkadzało mu natomiast, że kiedy się poznali, u Clarke’a widać już było charakterystyczne usta metamfetaminowca – wypadające zęby, dziąsła usiane plamami, cuchnący oddech. Vince nie miał nic przeciwko zarabianiu pieniędzy na tym gównie, ale odruchowo nie ufał zepsutym zgniłkom, którzy to gówno zażywali.
Mimo to wyłożył kasę, chciał, żeby Race’owi coś się w końcu udało, zwłaszcza po tym, jak go wyrzucili z wojska. I przez chwilę, kiedy Race i Clark pracowali nad szczegółami, Vince prawie sam siebie przekonał, że interes może naprawdę wypalić. Na jakiś czas Race nabrał niemal zawadiackiej pewności siebie i spodziewając się wielkich