lekcjach szkolne kary. Jake miał kartotekę policyjną, Geri nie, ale tylko dlatego, że nigdy jej nie złapano, przynajmniej tak twierdził jej brat.
Z kolei Nancy nosiła okulary ze szkłami jak denka od butelki i chodziła wszędzie z książką przyciśniętą do piersi. Jej tata był weterynarzem, mama bibliotekarką. Jeśli chodzi o mnie, Paula Whitestone’a, pragnąłem mieć tatuaż i kartotekę kryminalną, a tymczasem miałem potwierdzenie przyjęcia mnie do Dartmouth College i notatnik pełen jednoaktówek.
Jake, ja i Geri przyjechaliśmy na Przylądek Maggie corvette’ą Jake’a z 1982 roku, smukłą jak pocisk manewrujący i prawie tak samo szybką. Była dwuosobowa i nikt by nam dzisiaj nie pozwolił jeździć tak, jak jechaliśmy wtedy – Geri na moich kolanach, Jake za kierownicą, a między siedzeniami, tuż za drążkiem skrzyni biegów, sześciopak piwa, który opróżniliśmy w drodze. Przyjechaliśmy z Lewiston po Nancy, która przez całe lato pracowała na molo, sprzedając pączki. Czekaliśmy, aż skończy zmianę, aby pojechać do domku moich rodziców nad Stawem Maggie. Rodzice zostali w domu w Lewiston, a my mieliśmy cały dom dla siebie – dobre miejsce, aby zamanifestować bunt przeciwko dorosłości.
Chyba męczyły mnie wyrzuty sumienia za nasze zachowanie wobec bileterki w Dmuchańcu Berthy, lecz Nancy pośpiesznie uciszyła moje skrupuły. Dotknęła swoich okularów i powiedziała:
– Pani Gish w każdą niedzielę z fotomontażem martwych dzieci pikietuje przeciwko kampanii świadomego rodzicielstwa. To śmieszne, bo jej mąż jest właścicielem połowy straganów na molo, w tym również mojego Wesołego Pączka, i obmacuje każdą dziewczynę, która u niego pracuje.
– Taaak? – spytał Jake. Uśmiechał się, ale w jego głosie pobrzmiewał ten lodowaty, flegmatyczny ton. Wiedziałem z doświadczenia, co to oznacza: ostrzeżenie, że wkroczyliśmy na niebezpieczny teren.
– Nieważne – rzuciła Nancy i pocałowała go w policzek. – Obmacuje tylko licealistki. Jestem już dla niego za stara.
– Musisz mi go kiedyś pokazać – powiedział Jake i zaczął się rozglądać po molo, jakby spodziewał się zobaczyć faceta właśnie tu i teraz.
Nancy ujęła go pod brodę i zmusiła, żeby na nią popatrzył.
– Mam pozwolić, żebyś się dał aresztować i popsuć nam całą noc, bo cię spiorą tak, że do rana nie będzie z ciebie pożytku? – Jake się roześmiał, lecz Nancy nagle się na niego wściekła. – Szukasz kłopotów, Jake. Mogłeś zarobić pięć lat. Udało ci się tylko dlatego, że wzięli cię do marines, bo naszemu przemysłowi wojskowemu wiecznie brakuje mięsa armatniego. Nie musisz się odpłacać każdej mendzie, która postawi nogę na bulwarze.
– A ty nie musisz pilnować, czy wyjechałem z Maine – odparował Jake prawie miłym tonem. – Jak wyląduję w więzieniu stanowym, to przynajmniej będę cię widywał w weekendy.
– Nie będę cię odwiedzała – oświadczyła.
– Właśnie że będziesz – odparł, całując ją w policzek.
Nancy zarumieniła się i nadąsała. Wszyscy wiedzieliśmy, że będzie go odwiedzać. Aż wstyd było patrzeć, jak owinął ją sobie wokół palca, jak bardzo starała się go zadowolić. Doskonale wiedziałem, jak się czuje, ponieważ ja wdepnąłem dokładnie tak samo z Geri.
Pół roku wcześniej wybraliśmy się razem na kręgle do Lewiston Lanes, żeby wypełnić czymś czwartkowy wieczór. Jakiś zalany gość na sąsiednim torze jęknął ostentacyjnie, kiedy Geri schyliła się po kulę, i zaczął obscenicznie komentować jej tyłek w opiętych dżinsach. Nancy powiedziała, żeby przestał się zachowywać obrzydliwie, na co on odparł, że nie musi się martwić, nikt nie spojrzy na taką płaską pizdę jak ona. Jake pocałował łagodnie Nancy w czubek głowy i zanim zdążyła go złapać za nadgarstek i powstrzymać, przygrzmocił facetowi tak, że tamten wylądował na podłodze ze złamanym nosem.
Problem polegał na tym, że pijak i jego kumple byli gliniarzami po służbie i w rozróbie, która się następnie wywiązała, Jake skończył na podłodze skuty kajdankami i z lufą rewolweru przyłożoną do głowy. Na procesie rozdmuchano fakt, że miał w kieszeni nóż sprężynowy, a w kartotece drobne akty wandalizmu. Za to pijak, który w sądzie nie był już pijakiem, tylko dobrze ubranym stróżem prawa z żoną i czwórką dzieci, zeznał, że nazwał Nancy „płaksą i siksą”, a nie „płaską pizdą”. Ale to, co powiedział, i tak nie miało znaczenia, ponieważ sędzia uznał, że obie dziewczyny wyglądały i zachowywały się wyzywająco i raczej nie miały prawa obrażać się za nieco rubaszne komentarze. Dał Jake’owi do wyboru: więzienie albo służbę wojskową, i dwa dni później Jake z ogoloną głową i całym dobytkiem spakowanym w torbę sportową Nike jechał do Camp Lejeune w Karolinie Północnej.
Właśnie przyjechał na dziesięciodniową przepustkę. Za dwa tygodnie miał wsiąść na lotnisku w Bangor na pokład samolotu lecącego do Berlina i zameldować się w jednostce stacjonującej w Niemczech. Nie mogłem nawet pojechać, żeby się z nim pożegnać, ponieważ w tym czasie miałem już być zakwaterowany w akademiku w New Hampshire. Nan też wyjeżdżała. Na początku września rozpoczynała zajęcia na Uniwersytecie Stanu Maine w Orono. Tylko Geri nigdzie się nie wybierała; została w Lewiston, gdzie miała pracę pokojówki w hotelu Days Inn. Jake napadł na faceta, ale odnosiłem wrażenie, że w jakiś sposób to Geri dostała wyrok więzienia.
Nan wyszła do nas tylko na przerwę, nadal czekało ją jeszcze kilka godzin pracy do końca zmiany. Chciała wywietrzyć z włosów smród smażonego tłuszczu, więc poszliśmy na koniec molo. Chłoszczący słonawy wiatr śpiewał między linami, trzepotał chorągiewkami, wiał w kierunku lądu porywistymi podmuchami, które zrywały z głów kapelusze i trzaskały drzwiami. Na brzegu ten sam wiatr sprawiał wrażenie gorącej letniej bryzy, przesiąkniętej słodkimi zapachami spieczonej trawy i gorącego asfaltu. Na końcu molo podmuchy wywoływały lodowaty dreszczyk, który sprawiał, że krew tętniła coraz szybciej. W tym miejscu wkraczało się w Październikową Krainę.
Zwolniliśmy, zbliżając się do Szalonego Koła, które właśnie przestało się obracać. Geri pociągnęła mnie za rękę i wskazała jedno ze stworzeń na karuzeli – czarnego kota wielkości kuca, z bezwładną myszą zwisającą z pyska. Zwierzę skręcało trochę głowę, jakby obserwowało nas zachłannie jasnozielonymi szklanymi ślepiami.
– Hej, patrzcie – powiedziała. – Ten wygląda dokładnie jak ja na pierwszej randce z Paulem.
Nancy zasłoniła dłonią usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Geri nie musiała dodawać, które z nas było kotem, a które myszą. Nancy miała śliczny, bezbronny śmiech, który wstrząsał jej całym ciałem, zginał ją wpół i zabarwiał twarz na różowo.
– Chodźcie – rzuciła Geri. – Znajdźmy zwierzęce wcielenia naszych dusz.
Puściła moją rękę, a złapała Nancy.
Zaczął grać wurlitzer – kapryśne, teatralne dźwięki, tworzące melodię dziwnie przypominającą lamentację. Krążyłem między stworzeniami Szalonego Koła i patrzyłem na lunaparkowe wierzchowce z mieszaniną wstrętu i fascynacji. Sprawiały na mnie wrażenie wyjątkowo niepokojącej groteskowej kolekcji. Był wśród nich wilk wielkości roweru, o lśniącej grzywie wyrzeźbionej w zmierzwiony szaro-czarny gąszcz i oczach żółtych jak moje piwo. Lekko unosił w powietrzu jedną łapę ze szkarłatnymi poduszkami, jakby stąpał we krwi. Przy zewnętrznej krawędzi karuzeli wił swoje sploty wąż morski niczym pokryty łuską sznur grubości drzewa. Miał rozczochraną złocistą grzywę i otwarte czerwone szczęki z rzędami czarnych kłów. Kiedy pochyliłem się bliżej, odkryłem, że są prawdziwe: niedopasowane, poczerniałe od wieku zęby rekina. Minąłem grupę białych koni zamarłych w skoku, z naprężonymi ścięgnami w szyjach, z otwartymi pyskami, jakby rżały przeraźliwie w udręce lub gniewie. Białe rumaki z białymi