Joe Hill

GAZ DO DECHY


Скачать книгу

usadowiła się z powrotem na moich kolanach, ściskając w dłoni zniszczoną podkoszulkę z Pink Floydami.

      – Weź to – powiedziała.

      – To dobra koszulka – zauważył Jake.

      – To twarz twojej dziewczyny, dupku.

      – Masz rację. Nan, wszystko w porządku?

      Nan zwinęła koszulkę i przyłożyła ją do swojego wąskiego delikatnego nosa, żeby zatamować krwawienie. Drugą ręką wystawiła kciuk do góry.

      – Mam twoją książkę – powiedziałem. – I… hm. To leżało obok niej na podłodze.

      Wręczyłem jej powieść oraz nowiutki pięćdziesięciodolarowy banknot, tak czysty i świeży, jakby został wydrukowany tego ranka.

      Wytrzeszczyła oczy nad zakrwawionym tamponem z podkoszulki.

      – O nie! – zawołała ze grozą. – Nie! Zaglądałam dam, nie było go!

      – Wiem – odparłem. – Sam widziałem, jak sprawdzałaś. Musiałaś go nie zauważyć.

      W oczach dziewczyny zakręciły się łzy.

      – Nan, skarbie – odezwała się Geri. – Daj spokój. Wszyscy myśleliśmy, że ukradł ci tę forsę. Nieumyślna pomyłka.

      – Możemy to powiedzieć glinom – orzekłem. – Jeśli przyjdą wypytywać, czy oskubaliśmy pijaka na molo. Założę się, że okażą nam wyrozumiałość.

      Geri rzuciła mi mordercze spojrzenie, a Nan się rozpłakała. Natychmiast pożałowałem swoich słów, pożałowałem, że znalazłem pieniądze. Zerknąłem niespokojnie na Jake’a, przygotowując się na kolejne lodowate spojrzenie i braterski przytyk, lecz Jake nie zwracał uwagi na naszą trójkę. Patrzył przez szybę w noc.

      – Czy ktoś mi powie, co, do cholery, przed chwilą przeszło przez tę drogę?

      – Pies, prawda? – rzuciłem ucieszony, że mogę zmienić temat.

      – Nie widziałam – mruknęła Geri. – Próbowałam nie połknąć deski rozdzielczej.

      – Nigdy w życiu nie widziałem takiego psa – zauważył Jake. – Wielki jak pół samochodu.

      – Może to był niedźwiedź brunatny.

      – A może Wielka Zdopa? – zasugerowała żałośnie Nancy.

      Przez chwilę wszyscy milczeliśmy, po czym wybuchliśmy zgodnym śmiechem. Nessie może się powiesić. Kryptozoologia nigdy nie wymyśliła słodszego potwora niż Wielka Zdopa.

      Wąską, ubitą drogę prowadzącą do domu znakowały dwa słupki z lustrzanymi dyskami. Dom stał nad basenem pływowym, nazywanym Stawem Maggie. Jake odwrócił się do nas, a jednocześnie otworzył okno, aby wpuścić nieco ciepłego, słonawego powietrza, które rozwiało mu włosy na czole.

      Droga usiana była dziurami, niekiedy trzydziestocentymetrowej głębokości i szerokimi na metr, tak że Jake musiał zwolnić nawet do dwudziestu kilometrów na godzinę. Trawy z sykiem smagały podwozie, kamyki bębniły.

      Ujechaliśmy ledwie pół kilometra, kiedy zobaczyliśmy przed sobą konar – wielką dębową gałąź leżącą w poprzek drogi. Jake zaklął i zatrzymał samochód.

      – Ja bójdę – oświadczyła Nancy.

      – Ty tu zostań – nakazał Jake, lecz Nan już otwierała drzwi pasażera.

      – Murzę rozprozdować nogi.

      Rzuciła zakrwawioną koszulkę z Floydami na podłogę samochodu i trzasnęła drzwiami.

      Obserwowaliśmy, jak drobniutka, filigranowa postać w różowych adidasach wchodzi w snop reflektorów. Schyliła się nad jednym końcem gałęzi, gdzie jaśniało świeżo odłupane czerwonawe drewno, i zaczęła ciągnąć.

      – Nie dźwignie tego sama – powiedział Jake.

      – Poradzi sobie – odparła Geri.

      – Paul, idź jej pomóż. Zrehabilitujesz się za to, że byłeś takim fajfusem.

      – Cholera, stary… nie pomyślałem… nie chciałem, żeby tak wyszło – bełkotałem, kuląc głowę w ramiona pod ciężarem wstydu.

      Nancy zdołała już prawie przeciągnąć trzymetrowy konar na skraj drogi. Obeszła go i złapała za drugi koniec, może z zamiarem sturlania go do rowu.

      – Nie mogłeś wcisnąć tej pięćdziesiątki pod siedzenie? Nan nie zmruży teraz oka. Jak tylko zostaniemy sami, będzie ryczała do rana. I to ja będę musiał się z tym użerać…

      – Co to jest? – spytała Geri.

      – …a nie ty – ciągnął Jake, jakby nie słyszał jej pytania. – Znowu wykręciłeś ten sam numer, czary-mary Paula Whitestone’a. Zapowiadał się taki dobry wieczór, a ty zrobiłeś swoje pieprzone abrakadabra…

      – Słyszycie to? – spytała Geri.

      Najpierw to poczułem. Samochód się zatrząsł. Potem usłyszałem odgłos przypominający nadciąganie frontu burzowego, deszcz bębniący ciężko o ziemię… Zupełnie jakbyśmy stali przy torach kolejowych, po których pędził pociąg towarowy.

      Pierwszy koń przegalopował po lewej stronie tak blisko, że jeden otarł się o lusterko boczne od strony kierowcy. Nancy podniosła głowę i puściła konar. Zrobiła ruch, jakby chciała zeskoczyć z drogi, lecz miała tylko moment, może sekundę lub dwie, i nie dotarła daleko. Koń staranował ją, migając kopytami, a kiedy leżała rozciągnięta na ziemi, przebiegł po niej następny. Usłyszałem trzask kręgosłupa. A może to złamała się gałąź, nie wiem.

      Tymczasem śmignął koło nas kolejny koń. Pocwałował za tamtymi i znikły w ciemności za smugą reflektorów. Czwarte zwierzę, które nas minęło, zwolniło i zatrzymało się koło Nancy. Jej ciało zostało odrzucone i zawleczone prawie dziesięć metrów od corvette’y, na sam koniec obszaru oświetlonego reflektorami. Wysoki biały koń opuścił łeb i zdawał się jeść włosy Nancy, zakrwawione, posklejane i drgające na wietrze.

      Jake wrzasnął. Myślę, że próbował wykrzyczeć imię Nan, ale nie był w stanie wyartykułować spójnego słowa. Geri też krzyczała. Ja nie, ponieważ nie mogłem złapać tchu. Miałem uczucie, jakby i po mnie przegalopowało jakieś zwierzę i wydusiło mi powietrze z płuc.

      Koń, który stał nad Nancy, miał z jednej strony zmasakrowany łeb, różowy i zdarty, jakby wskutek zadawnionego poparzenia. Białe oko po okaleczonej stronie sterczało okropnie z oczodołu. Język, który wysuwał się z pyska i dotykał twarzy Nan, nie przypominał końskiego, tylko czarny rozdwojony język żmii.

      Dłoń Jake’a rozpaczliwie próbowała wymacać klamkę, lecz wpatrywał się w Nancy, więc nie widział piątego zwierzęcia stojącego przy samochodzie. Nikt z nas go nie zauważył, dopóki Jake nie otworzył drzwi i nie wystawił nogi na drogę. Kiedy się obejrzałem, zdążyłem tylko zawołać do niego po imieniu.

      Koń przy samochodzie pochylił umięśnioną szyję i zacisnął wielkie końskie zęby na ramieniu Jake’a. Wyciągnął go z samochodu i cisnął o pień sosny rosnącej przy drodze. Ciało chłopaka uderzyło w drzewo, jakby wystrzelone z działa, i znikło w gąszczu zarośli.

      Geri poderwała się z moich kolan i usiadła na miejscu kierowcy. Chwyciła za klamkę, jakby zamierzała pobiec za bratem, ale złapałem ją za ramię i pociągnąłem. W tej samej chwili koń odwrócił się do nas zadem i kopnął w drzwi, tak że zatrzasnęły się z hukiem.

      Widziałem, jak Jake próbuje się czołgać po drodze w kierunku światła. Myślę, że miał złamany kręgosłup, ale nie mógłbym tego przysiąc. Wlókł za sobą nogi, jakby