Joe Hill

GAZ DO DECHY


Скачать книгу

z nim nie skończył. Kiedy Jake leżał, zwierzę spuściło łeb, chwyciło zębami jego kurtkę Levi’sa, podniosło go z ziemi i bez najmniejszego wysiłku rzuciło między drzewa, jakby to był wypchany słomą strach na wróble.

      Geri nie wiedziała, co robić; zamarła za kierownicą ze zmartwiałą twarzą i rozszerzonymi oczami. Szyba kierowcy była cały czas opuszczona i kiedy w drzwi corvette’y uderzył czarny pies, wcisnął kudłaty łeb prosto do środka. Oparł dwie łapy na krawędzi okna i wbił zęby w lewe ramię Geri. Rozdarł bluzkę od dekoltu do ramienia, rozorał opaloną jędrną skórę. W samochodzie rozszedł się smród jego gorącego oddechu.

      Geri krzyknęła. Złapała dźwignię biegów, wcisnęła gaz i ruszyła.

      Ale przed nami stał koń, który zabił Jake’a. Wjechała w niego z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, podcięła go, zmiotła z nóg. Wielki rumak musiał ważyć z sześćset kilogramów i przód corvette’y się wgniótł, a mną rzuciło na deskę. Zwierzę wpadło na maskę, przetoczyło się po niej, wierzgając kopytami w ciemności, po czym odwróciło się i kopnęło jedną nogą w przednią szybę. Trafiło Geri w pierś i wbiło ją w siedzenie. Szyba eksplodowała, miliony niebieskich okruchów zagrzechotały na desce.

      Geri wrzuciła wsteczny i ruszyła w tył. Wielki biały ogier stoczył się z maski i grzmotnął o ziemię, aż zadrżała droga. Dźwignął się na przednie nogi, lecz strzaskane tylne kończyny wlokły się za nim bezużytecznie; Geri ponownie wrzuciła bieg i wjechała w niego całym pędem.

      Zwierzę wylądowało na skraju drogi, a my przemknęliśmy tuż obok niego, tak blisko, że jego ogon smagnął szybę po mojej stronie. Myślę, że mniej więcej w tym samym czasie Geri przejechała po Nancy. Mignęła mi tylko w ostatniej sekundzie twarz Nan, zanim corvette podskoczyła, pokonując przeszkodę. Spod maski trysnął strumień tłustej cieczy.

      Przez jeden okropny moment obok samochodu pędził czarny pies ze zwisającym z boku wielkim czerwonym jęzorem. W końcu zostawiliśmy go za sobą.

      – Geri! – zawołałem. – Zamknij okno!

      – Nie mogę! – odparła zduszonym głosem.

      Przód jej koszulki przesiąkł krwią z głębokiej rany na ramieniu. Prowadziła jedną ręką.

      Wyciągnąłem się nad jej nogami i zamknąłem okno. W tym momencie wjechaliśmy w koleiny i grzmotnąłem czaszką w brodę Geri. Zawirowały mi przed oczami kolorowe wiatraczki, ale po chwili znikły.

      – Zwolnij, bo wypadniemy z drogi! – krzyknąłem.

      – Nie mogę zwolnić. Obejrzyj się.

      Spojrzałem w lusterko boczne. Pędziły za nami, wzbijały kopytami chmurę białej kredy – pięć bladych sylwetek niczym duchy ogierów.

      Geri zamknęła oczy i zapadła się w sobie. Broda zwisła jej niemal na pierś. Prawie zjechaliśmy z drogi, kiedy corvette wpadła w ostry zakręt serpentyny. Chwyciłem kierownicę, podciągnąłem się, ale wyglądało na to, że nie dam rady utrzymać się na drodze. Wrzasnąłem. Geri, wyrwana z bolesnego otępienia, ocknęła się i chwyciła mocno kierownicę. Samochód zakręcił tak ostro, że tyłem zarzuciło, aż spod kół wyleciały kamienie. Geri ze świstem wciągnęła powietrze.

      – Co się stało? – spytałem głupio, jakby nie stało się tysiąc okropnych rzeczy, jakby nie widziała przed chwilą własnego brata i jego dziewczyny stratowanych na śmierć, jakby nie pędziło za nami coś niepojętego przy wtórze grzmiącego tętentu.

      – Nie mogę oddychać – powiedziała.

      Przypomniałem sobie kopyto, które wierzgnęło przez okno i uderzyło ją w pierś. Musiało jej złamać żebra.

      – Dojedziemy do domu i zadzwonimy po pomoc.

      – Nie mogę oddychać – powtórzyła. – Paul… One wyrwały się z karuzeli. Ścigają nas za to, co zrobiliśmy, prawda? Dlatego zabiły Jake’a. Dlatego zabiły Nancy.

      Strasznie zabrzmiały w jej ustach te słowa. Wiedziałem, że to prawda, wiedziałem od chwili, gdy zobaczyłem konia z poparzonym pyskiem. Zawirowało mi w głowie na tę myśl. Poczułem się jak pijak na zbyt szybko wirującej karuzeli. Kiedy zamknąłem oczy, odniosłem wrażenie, że znalazłem się niebezpiecznie blisko od wypadnięcia z największego koła na świecie.

      – Już prawie jesteśmy w domu.

      – Paul – powiedziała i po raz pierwszy, a znałem ją od lat, zobaczyłem, jak Geri powstrzymuje łzy. – Myślę, że mam coś złamane w piersi. Chyba strzaskało mnie na dobre.

      – Skręć! – krzyknąłem.

      Przedni lewy reflektor został rozbity i chociaż tysiące razy jeździłem tą drogą nad Staw Maggie, w ciemności o mało nie przegapiłem skrętu do domu rodziców. Geri szarpnęła kierownicą, a corvette zatoczyła łuk i wjechała we własną chmurę kurzu i spalin. Koła zazgrzytały na stromym żwirowym podjeździe i zatrzymaliśmy się przed domem.

      Był to jednopiętrowy biały domek z białymi okiennicami i oszklonym gankiem. Do wejścia prowadził jeden stopień. Od bezpiecznego schronienia za drzwiami po drugiej stronie ganku dzieliły nas trzy metry. W środku nas nie dopadną, byłem tego pewien.

      Gdy tylko się zatrzymaliśmy, konie otoczyły samochód. Okrążały nas, biły ogonami, szturchały corvette. Wzbijały kopytami pył i zasłaniały nam ganek.

      Kiedy silnik przycichł, usłyszałem cichy, świszczący odgłos, który wydawała Geri z każdym haustem nabieranego powietrza. Pochyliła się, oparła czołem o kierownicę, położyła dłoń na mostku.

      – Co robimy? – spytałem.

      Jeden z koni szturchnął samochód, aż zakołysał się na resorach.

      – Czy to wszystko za to, że ukradliśmy mu pieniądze? – spytała Geri, z trudem chwytając powietrze. – Za to, że pocięłam mu konia?

      – Nie myśl o tym. Lepiej się zastanówmy, jak przedostać się obok nich do domu.

      – A może to dlatego, że ciągnęło nas do zabijania? Paul, czy dzieje się z nami coś złego? Och… och, jak boli…

      – Może zdołalibyśmy zawrócić i wyjechać z powrotem na drogę? – myślałem na głos.

      Ale szczerze mówiąc, zacząłem wątpić, czy udałoby nam się ponownie ruszyć. Przód samochodu wyglądał, jakby wpadł z dużą prędkością na drzewo. Maska była zdezelowana, a w środku coś nie przestawało syczeć.

      – Mam inny pomysł – powiedziała i popatrzyła na mnie zza plątaniny włosów smutnymi, błyszczącymi oczami. – Wysiądę z samochodu i pobiegnę w stronę stawu. To je odciągnie, a wtedy ty dostaniesz się do domu.

      – Co? Nie, Geri. Nie! Dom jest niedaleko. Nikt więcej nie musi ginąć. Nie ma mowy, nie będziesz tu odgrywać filmowych bzdur i odciągać…

      – Paul, może im nie zależy na tobie – odparła. Jej pierś unosiła się powoli i miarowo, zakrwawiona podkoszulka przyklejała się do skóry. – Ty nic nie zrobiłeś, tylko my. Może pozwolą ci odejść.

      – A co takiego zrobiła Nancy?! – zawołałem.

      – Wypiła piwo – powiedziała Geri, jakby to było oczywiste. – My wzięliśmy pieniądze, ona je wydała. I wszyscy piliśmy piwo. Poza tobą. Jake ukradł, ja pocięłam konia. A ty? Ty dźwignąłeś tego starego i położyłeś go na boku, żeby się nie zadławił.

      – Geri, mąci ci się w głowie. Straciłaś dużo krwi, widziałaś, jak Jake i Nan zostali stratowani. To są konie! Konie nie mogą się mścić.

      – Oczywiście, że się mszczą – odparła. – Ale może nie na tobie. Posłuchaj