Joe Hill

GAZ DO DECHY


Скачать книгу

1996 roku z błogosławieństwem rodziców i poparciem terapeuty poleciałem do Kalifornii i przez dwa miesiące mieszkałem u ciotki, która pracowała jako kasjerka w banku; była praktykującą metodystką, ale nie dewotką, więc rodzice uznali, że będę u niej bezpieczny. Mamę rozpierała duma, że odważyłem się na tę podróż. Tata chyba poczuł ulgę, że przynajmniej na chwilę pozbył się mnie z domu i mógł odetchnąć od moich napadów nerwowych i paranoi.

      Dostałem pracę w sklepie z używaną odzieżą, zacząłem umawiać się na randki. Czułem się bezpieczny, a czasem nawet zadowolony. Wiodłem prawie normalne życie. Poznałem starszą ode mnie kobietę, przedszkolankę, która przedwcześnie posiwiała i miała męski, chrypliwy śmiech. Pewnego wieczoru spotkaliśmy się w kawiarni. Straciłem poczucie czasu i kiedy wyszliśmy, niebo pokrywała czerwona glazura zachodu słońca, a na ulicy czekał pies. Wyszedł z pobliskiego parku i stał, piorunując mnie ślepiami, ze śliną cieknącą z otwartego pyska. Moja dziewczyna też go zobaczyła, złapała mnie za nadgarstek.

      – Co to jest, do diabła?

      Wyrwałem jej rękę i rzuciłem się z powrotem do kawiarni, wrzeszcząc, że zaraz zginę i żeby ktoś wezwał policję.

      Wróciłem do szpitala, tym razem na trzy miesiące i serię elektrowstrząsów. W szpitalu dostałem pocztówkę z widokiem molo na Przylądku Maggie i Szalonego Koła, ale bez żadnej wiadomości. To pocztówka była wiadomością.

      Nie wyobrażałem sobie, że stworzenia z Szalonego Koła mogą mnie wytropić na drugim końcu kraju. Złapanie mnie zajęło im dwa miesiące.

      NA POCZĄTKU TEGO WIEKU przyjęto mnie na Uniwersytet Londyński i poleciałem do Anglii, by studiować gospodarkę przestrzenną. Po obronie zostałem w Londynie.

      Nigdy nie napisałem dramatu ani nawet jednego marnego wiersza. Mój dorobek literacki ograniczył się do kilku raportów dla magazynów technicznych na temat zmagań z miejskimi szkodnikami, jak gołębie, szczury i szopy. W terenie nazywają mnie czasem żartobliwie Pan Mord. Specjalizuję się w opracowywaniu strategii mających na celu starcie wszelkich śladów zwierzęcego świata z chromowano-szklanej powierzchni metropolii.

      Przydomek Pan Mord nie należy jednak do przezwisk, które ściągają zainteresowanie kobiet, a osobiste problemy – ataki paniki i głęboki lęk przed ciemnością – przyczyniły się do mojego wyobcowania. Nigdy się nie ożeniłem, nie mam dzieci. Mam znajomych, ale nie przyjaciół. Przyjaźnie zawiązuje się w pubach, po godzinach pracy, a ja po godzinach pracy siedzę w mieszkaniu na trzecim piętrze za drzwiami zamkniętymi na cztery spusty.

      Nigdy nie widziałem tu koni. Staram się myśleć trzeźwo i uważam, że bez względu na swoją moc nie mogą pokonać pięciu tysięcy kilometrów oceanu, aby mnie dopaść. Jestem tu bezpieczny… od nich.

      Jednakże w zeszłym roku wysłano mnie do Brighton na konferencję z zakresu gospodarki przestrzennej. Miałem przeprowadzić popołudniową prezentację na temat chrząszczy japońskich oraz zagrożeń, jakie przedstawiają te owady dla miejskiego drzewostanu. Nie zdawałem sobie sprawy – przynajmniej dopóki taksówka nie wysadziła mnie przed wejściem – że hotel stoi naprzeciwko Molo Pałacowego i jego wspaniałej karuzeli, a wiatr niesie jazgotliwe dźwięki wurlitzera po całej plaży. Ze skręconym żołądkiem i kroplami potu na czole wygłosiłem referat w sali konferencyjnej, po czym uciekłem, gdy tylko wypowiedziałem ostatnie słowa. Nawet w głębi hotelu słyszałem melodię z karuzeli, obłąkańczą kołysankę płynącą przez majestatyczny hol. Nie mogłem wrócić do Londynu, ponieważ nazajutrz rano miałem wziąć udział w panelu, ale przynajmniej mogłem uciec na chwilę z hotelu. Poszedłem na spacer po plaży, byle jak najdalej od molo.

      W jakiejś knajpie nad rzeką zjadłem hamburgera, wypiłem piwo, potem następne, aby ukoić nerwy. Zabawiłem tam za długo i kiedy ruszyłem w drogę powrotną, słońce dotykało horyzontu. Szedłem po zimnym piasku najszybciej, jak się dało, słone powietrze szarpało mi szalik i włosy, a ja powstrzymywałem się, żeby nie puścić się biegiem.

      Zanim pozwoliłem sobie zwolnić i złapać oddech, chwyciła mnie kolka, a w płucach palił mnie lodowaty, ciernisty płomień.

      Coś plusnęło w wodzie.

      Widziałem tylko przez mgnienie oka jego ogon, migoczący trzymetrowy sznur grubości słupa telefonicznego. Z wody wyłoniła się złoto-zielona głowa, barwna jak malowana zbroja, z oczami świecącymi i ślepymi jak monety. Po chwili zniknął z powrotem pod wodą. Nie widziałem go ponad dwadzieścia lat, ale wystarczył mi jeden rzut oka, aby rozpoznać węża morskiego z Szalonego Koła.

      One nigdy ze mną nie skończą.

      Wróciłem do pokoju hotelowego i w toalecie natychmiast zwróciłem wszystko, co zjadłem i wypiłem. Przez całą noc wymiotowałem, zlany lodowatym potem i wstrząsany dreszczami. Nie zmrużyłem oka. Ilekroć zamykałem powieki, pokój zaczynał wirować i kręcić się powolnymi obrotami niczym płyta gramofonowa. Jak karuzela. Kręciłem się i kręciłem, a z daleka dobiegały dźwięki Złotych Rumaków na Molo Pałacowym w Brighton. Wurlitzer grał obłąkanego fokstrota, a dzieci krzyczały, nie wiem, czy ze śmiechu, czy z przerażenia.

      Dzisiaj to dla mnie bez różnicy.

      STACJA WOLVERTON

      Przełożyła Izabela Matuszewska

      

      PIERWSZEGO WILKA SAUNDERS ZAUWAŻYŁ, kiedy pociąg wjeżdżał na stację Wolverton.

      Podniósł wzrok znad „Financial Timesa” i zobaczył go na peronie. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu; stał na tylnych łapach, w prochowcu, kaszkiecie wciśniętym między szczeciniaste, siwiejące uszy i z aktówką w łapie. Puszysty ogon bił niecierpliwie na boki, prawdopodobnie wysunięty przez otwór w siedzeniu spodni. Pociąg jeszcze się toczył i po chwili wilk zniknął z pola widzenia.

      Saunders zaśmiał się bezdźwięcznie, bez cienia wesołości, i zrobił to, co dyktował rozsądek – przeniósł wzrok z powrotem na gazetę. Wilk stojący na peronie kolejowym go nie zaskoczył. Na następnym przystanku będzie pewnie diabeł. Cholerni demonstranci, pewnie rozstawili się na każdej stacji między Londynem a Liverpoolem i paradują w kostiumach przebierańców, licząc, że ktoś skieruje na nich kamerę i puści w telewizji.

      Protestowali pod jego hotelem w Londynie – kilkunastu oberwańców maszerowało tam i z powrotem na chodniku po drugiej stronie ulicy. Zarząd hotelu zaproponował Saundersowi pokój na tyłach budynku, aby nie musiał ich oglądać, ale odmówił, zażądał apartamentu od frontu, aby móc patrzeć na nich z góry. Doskonale się bawił, znacznie lepiej, niż oglądając to, co nadawała brytyjska telewizja. Nie widział wtedy nigdzie człowieka-wilka, ale za to był facet na szczudłach przebrany za Wuja Sama, z metrowym gumowym kutasem zwisającym ze spodni. Miał pełną nienawiści, surową twarz, za to różowy kutas podskakiwał bardzo wesoło. W obu dłoniach trzymał tablicę z napisami:

      WUJ SAM SZCZY DO FILIŻANKI,

      A ANGLICY PŁACĄ, ŻEBY TO PIĆ.

      PRECZ Z JIMI COFFEE!

      PRECZ Z NIEWOLNICTWEM DZIECI!

      Saunders serdecznie się uśmiał; podobało mu się to balansowanie na granicy między sprawiedliwym gniewem a umysłowym niedorozwojem. Wuj Sam szczy do filiżanki? Co się stało z osławionym brytyjskim systemem oświaty?

      Inni demonstranci – garstka przemądrzałych hipsterów – przytargali inne szyldy. Ci byli mniej zabawni. Pokazywali zdjęcia półnagich czarnoskórych dzieci stojących przy krzewach kawowca i patrzących pustym wzrokiem, z oczami pełnymi łez, jakby właśnie poczuły na plecach bicz poganiacza. Saunders już to kiedyś widział, zbyt często, żeby się rozzłościć, żeby poczuć coś więcej poza drobnym rozdrażnieniem, mimo że szyldy głosiły wierutne,