krwi. Podobnie jak zamiłowanie do kawy, była to inklinacja nabyta.
Pociąg stał długo, tak długo, że po chwili Saunders odłożył gazetę i spojrzał ponownie na peron. Po raz pierwszy od wejścia do wagonu na stacji Euston rozzłościł się na siebie. Psiakrew, powinien był wynająć cholerny samochód. Wybrał pociąg pod wpływem idiotycznego sentymentalnego impulsu. Nie odwiedzał Anglii od skończenia studiów; spędził tu wtedy dwa tygodnie, na pierwszym przystanku podróży dookoła świata, która zaprowadziła go w końcu na stertę rozpadających się kamieni w wietrznych górach Kaszmiru. Przyjechał do Anglii z powodu Beatlesów – gdyby nie oni, chybaby się zabił w tych okropnych czasach, kiedy miał kilkanaście lat i jego ojciec odszedł od matki. Przygnało go tu niepowstrzymane pragnienie, aby poczuć Beatlesów w ich własnym kraju, aby położyć dłoń na cegłach Cavern Club, jakby muzyka, którą tu grali, mogła do tej pory rezonować w ciepłej czerwonej glinie. Wsiadł w pociąg i ruszył na północ; stał przez kilka godzin w gorącym, dusznym wagonie, wciśnięty w dziewczynę z Edynburga, której nie znał, kiedy zaczęła się podróż. Miała kasztanowe włosy i niebieskie dżinsy i zanim dojechali do Liverpoolu, prawie oszalał na jej punkcie. Zdarzenie to zachowało się w jego pamięci jako najszczęśliwsze wspomnienie w jego życiu, jedyny powód, dla którego jechał teraz tym pociągiem.
Starał się nigdy nie myśleć o tym, co się stało, kiedy wysiadł z wagonu. On i dziewczyna z Edynburga poszli każde w swoją stronę, lecz umówili się wieczorem w Cavern Club. Saunders wszedł do jakiegoś małego barku na rybę z frytkami, ale ryba była przesiąknięta tłuszczem i nieświeża. W efekcie przeleżał w hostelu całą noc zlany zimnym potem, trzęsąc się i nie mogąc ustać na nogach. Przez kilka kolejnych dni czuł w brzuchu nieustanne siorbanie, jakby wypił duszkiem cały kubek wyjątkowo gorzkiej kawy, i co pół godziny latał do łazienki. Nie mógł się pozbyć przygnębiającego przekonania, że stracił coś wyjątkowego. Kiedy w końcu następnego wieczoru dowlókł się do Cavern, nie znalazł tam dziewczyny z Edynburga – no jasne, że nie! – a miejscowa kapela grała pieprzone disco. Filia Jimi Coffee otwarta w Liverpoolu nie powstała na ruinie rodzinnego interesu, który zaserwował mu zepsutą rybę, ale mógł sobie wmówić, że tak było.
Peron tonął w jaskrawym blasku świetlówek, Saunders nie widział, co się znajduje dalej. Miał wrażenie, jakby czekali tu już całe wieki. Chociaż pociąg nie stał właściwie bez ruchu. Od czasu do czasu kołysał się na stalowych kołach, jakby ładowano coś ciężkiego do dalszych wagonów. W oddali usłyszał czyjś krzyk, męski, wyjący ryk.
– Przestańcie! Przestańcie!
Wyobraził sobie dwóch tragarzy, usiłujących wnieść do pociągu wielki kredens, i konduktora, który próbuje ich powstrzymać… pomysł dość rozsądny, tylko że to nie był pociąg towarowy. Po chwili rozległ się kobiecy głos, łkający śmiechem, i szybko ucichł. Saundersowi przeszło przez myśl, żeby wstać i pójść do następnych wagonów, aby sprawdzić, co się dzieje, lecz wtedy pociąg szarpnął z głośnym łoskotem i ciężko ruszył ze stacji.
W tej samej chwili za jego plecami drzwi wagonu otworzyły się z cichym, metalicznym kliknięciem.
Oho, to on! – pomyślał z ponurym zadowoleniem. Jeden z demonstrantów. Nie odwrócił się, aby potwierdzić swoje podejrzenia, nie musiał. Kiedy zerknął z ukosa w okno po drugiej stronie przejścia, zobaczył jego zamazane odbicie w szybie: wysoki gość ze spiczastymi uszami owczarka niemieckiego. Spuścił wzrok na gazetę i udawał, że czyta. Każdy, kto wkłada na siebie coś takiego, robi to, aby zwrócić na siebie uwagę i wywołać jakąś reakcję. Saunders nie miał zamiaru dawać mu tej satysfakcji.
Przybysz ruszył między siedzeniami, oddychał głośno i ciężko, jak człowiek w gumowej masce. W tym momencie Saundersowi przeszło przez myśl, że niepotrzebnie usiadł przy oknie. Miejsce po jego lewej stronie było wolne, wyglądało jak zaproszenie. Zastanawiał się, czy się nie przesiąść, ale nie, sprawiłby tylko facetowi przyjemność, pokazał, że się go boi. Został więc na swoim miejscu.
Rzecz jasna nowo przybyły usiadł dokładnie obok niego, opuścił się na fotel z ciężkim, zadowolonym stęknięciem. Siłą woli Saunders powstrzymał się od spojrzenia w bok, lecz kątem oka dostrzegł kilka szczegółów: maskę wilka zasłaniającą całą głowę, futrzane rękawice i krzaczasty ogon, najwyraźniej sterowany ukrytym przewodem, ponieważ zakołysał się w bok, kiedy facet siadał. Saunders wypuścił powietrze przez obnażone zęby i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że uśmiecha się szeroko. Wiedział, że robi to zawsze, kiedy szykuje się do walki. Jego pierwsza żona powiedziała, że wygląda wtedy jak Jack Nicholson z toporem w jednym ze swoich filmów. Ona też go nazywała Drwalem… z początku z nieśmiałą czułością, potem znacznie bardziej złośliwie.
Gdy kontestator w stroju wilka zaczął się kręcić i mościć, włochata rękawica musnęła Saundersa w ramię. Nieopatrzny kontakt wystarczył, żeby wprawić go w doskonale wyuczoną wściekłość. Gniewnym ruchem złożył gazetę i otworzył usta, aby oznajmić pieprzonemu przebierańcowi, że ma trzymać łapy przy sobie… gdy nagle go zatkało. Jakby jego płuca gwałtownie się skurczyły. Wytrzeszczył oczy. Widział, ale nie mógł pojąć, co widzi. Ze wszystkich sił starał się zobaczyć demonstranta, protestującego faceta w gumowej wilczej masce i futrzanej kurtce. Przez długą rozpaczliwą chwilę upierał się w duchu, że całkowicie racjonalne wytłumaczenie w jego głowie przystaje do kompletnie irracjonalnej rzeczywistości, którą miał przed oczami. Ale obok niego nie siedział kontestator w wilczej masce. Wszystkie życzenia świata nie uczyniłyby z niego człowieka.
Na fotelu obok niego siedział wilk.
A jeśli nie wilk, to istota będąca bardziej wilkiem niż człowiekiem, o ciele, z grubsza rzecz biorąc, ludzkim, z szeroką piersią zwężającą się w kształcie klina w kierunku wklęśniętego brzucha i wąskiej talii. Lecz zamiast dłoni miał łapy porośnięte szarym futrem. On również trzymał w rękach „Financial Timesa”, a kiedy przewracał stronę, zakrzywione żółtawe pazury głośno skrobały po papierze. Zagrzebał w gazecie długi, kościsty pysk, zakończony wilgotnym czarnym nosem, a pożółkłe, plamiste kły wystawały na dolną wargę. Włochate uszy sterczały dumnie i sztywno po obu stronach naciśniętego na głowę kaszkietu. Jedno ucho obróciło się w stronę Saundersa niczym antena satelitarna namierzająca sygnał.
Saunders przeniósł wzrok z powrotem na swoją gazetę, nie miał pojęcia, co innego mógłby zrobić.
Wilk nie patrzył na niego, ukrywał się za gazetą, lecz po chwili nachylił się do niego i przemówił grobowym basem:
– Mam nadzieję, że niedługo przyjedzie wózek z kolacją. Przegryzłbym co nieco. Chociaż na tej linii każą płacić dwa funty za talerz zimnego psiego żarcia i nawet okiem nie mrugną.
Miał cuchnący oddech, jak pies, któremu śmierdzi z pyska. Saunders spocił się pod pachami, pot wystąpił mu też na czoło, nieprzyjemny, przykry pot, zupełnie inny niż wtedy, gdy biegał na bieżni. Wyobraził sobie swój pot jak żółtą substancję chemiczną, piekący fenol cieknący po bokach.
Wilk zmarszczył pysk, wywinął czarne wargi i pokazał rzędy zakrzywionych zębów. Ziewnął i gdyby w umyśle Saundersa pozostała jeszcze jakaś wątpliwość – a doprawdy nie miał już żadnej – to zaskakująco czerwony język, który wytoczył się ze środka, rozwiał ją do reszty. Jeszcze chwila i musiał toczyć okropną, rozpaczliwą walkę, żeby nie rozpłakać się ze strachu. Zupełnie jakby próbował powstrzymać kichnięcie – czasem można je zdusić w środku, a czasem nie. Tym razem się udało.
– Amerykanin? – spytał wilk.
Nie odpowiadaj. Nie odzywaj się! – pomyślał głosem, którego nie poznawał: przeraźliwym, cienkim głosikiem paniki. Mimo to odpowiedział i jego głos zabrzmiał zwyczajnie, jak jego własny, spokojny i pewny siebie.
– Ha! Rozgryzł