Nico Walker

Świeży


Скачать книгу

wszystkim w autobusie, jak bardzo lubi maczany tytoń marki Copenhagen i gangbangi. Cieszyła się więc popularnością. I wszyscy myśleliśmy o tym, jak by to było urządzić gangbang z szeregową Harlow.

      Przybyliśmy do kompanii. Byli tam już ludzie, którzy wcześniej służyli. Mógł to być personel wojskowy, który zmieniał specjalność i rodzaj służby, albo byli wojskowi, którzy zaciągali się znowu, gdy w świecie cywili okazali się nieudacznikami. Mieli nas szkolić. Większość z nich wyglądała chujowo. I źle działali na morale; niszczyli nasze oczekiwania co do tego, kim mamy zostać.

      Batalion ćwiczebny miał mantrę: wojownik medyk. Oczywiście wszyscy uważali, że jest kretyńska. Mimo to kadra miała nas nazywać wojownikami medykami. I tak się stało. I miało to trwać czternaście tygodni. Ale po jakimś czasie mieli nam dać weekendowe przepustki.

      Na początku były wyłącznie zajęcia w sali wykładowej, co stanowiło miłą odmianę po szkoleniu podstawowym, kopaniu grobów, odmrażaniu sobie tyłków w lesie i obrywaniu gazem. Mieliśmy podręczniki dla sanitariuszy i słuchaliśmy wykładów. Dużo było PowerPointa, a od czasu do czasu oglądaliśmy Oblicza śmierci. Oblicza śmierci miały sprawić, że przywykniemy do śmiertelności. Widzieliśmy, jak gość łamie sobie kark, gdy jego samochód koziołkuje. Oglądaliśmy wypatroszonego motocyklistę. Widzieliśmy laskę, którą podźgano z milion razy.

      Było po dwóch instruktorów na pluton, E-6 (sierżant sztabowy) i sanitariusz cywilny. Naszym sanitariuszem cywilnym była pani Grey. Seksowna, prawdopodobnie lesbijka. Ale mniejsza z tym. Była fachowcem. Pracowała w lotniczym pogotowiu ratunkowym w San Antonio i wiedziała więcej niż większość sanitariuszy wojskowych razem wziętych.

      E-6 wyglądał jak Harold Ramis i palił jednego mentolowego camela za drugim. Był w wojsku od piętnastu lat i opowiadał nam bzdety, które według niego powinniśmy wiedzieć: mianowicie, w jaki sposób ginęli ludzie w armii. Powiedział nam też, że do opatrywania ran postrzałowych można używać tamponów. Oświadczył, że powinno się używać tamponów bezzapachowych. Spytałem go, czy kiedykolwiek stacjonował w Fort Drum.

      – Dlaczego pytacie, wojowniku medyku? – odparł.

      Powiedziałem, że chciałem iść do Fort Drum, bo moja dziewczyna mieszka w Elbie w stanie Nowy Jork, a to tylko kilka godzin drogi.

      – Nigdy nie proś o skierowanie do Fort Drum. Spędzisz więcej czasu w terenie niż gdziekolwiek indziej. Zimno tam jak diabli, a ona i tak cię zdradzi.

      ROZDZIAŁ TRZYNASTY

      Sierżant Masters był białasem doskonałym, jeśli w ogóle ktoś taki istniał. Zwrócił się do kompanii na zbiórce:

      – WOJOWNICY MEDYCY, KAZANO WAM WYMYŚLIĆ PIEŚŃ KOMPANII. DANO WAM NA TO TYDZIEŃ. NAZYWA SIĘ TO TERMINEM OSTATECZNYM. NA TEN MOMENT GO PRZEKROCZYLIŚCIE… SZEREG ROZWIŃ.

      – SZEREG ROZWIŃ – odkrzyknęliśmy.

      – W PRAWO… ZWROT.

      Zrobiliśmy zwrot w prawo. Co było złą wiadomością. Znaczyło to, że chujek zamierza nas zajechać.

      – PRZÓD.

      To była nawet gorsza wiadomość. Oznaczała: przód–tył–biegnij. Kiedy powiedział „PRZÓD”, mieliśmy paść i zacząć robić pompki, dopóki nie zmieni zdania.

      No więc robiliśmy.

      – TYŁ.

      Teraz mieliśmy przewrócić się na plecy i robić brzuszki. Nie lubiłem brzuszków, zwłaszcza na betonie. Dupa bolała.

      – BIEGNIJ.

      Teraz mieliśmy podskoczyć i biec w miejscu jak Richard Simmons w Sweatin’ to the Oldies. I mieliśmy to robić, dopóki nie powie znów „PRZÓD” albo „TYŁ”. Komendy mogły nadejść w jakimkolwiek porządku, w jakimkolwiek odstępie i trwać ile bądź.

      – PRZÓD… TYŁ… BIEGNIJ! PRZÓD! TYŁ… BIEGNIJ! TYŁ… BIEGNIJ! PRZÓD! TYŁ! BIEGNIJ! PRZÓD… BIEGNIJ!

      I tak dalej, i tak dalej.

      Trwało to, dopóki cała kompania nie leżała twarzą w dół na betonie w kałuży własnego potu i nie była już w stanie wykonać żadnej z komend.

      Potem Masters kazał nam ponownie stanąć w szeregu.

      – SKORO NIE ZDOŁALIŚCIE WYMYŚLIĆ PIEŚNI KOMPANII, PODJĄŁEM, JAK TO SIĘ MÓWI, INICJATYWĘ I WYMYŚLIŁEM JĄ ZA WAS. BĘDZIECIE MUSIELI NAUCZYĆ SIĘ JEJ TERAZ.

      Oto co wykombinował:

      Wojownicy Medycy do boju!

      W dwuzmianowym znoju!

      Pokonamy całą resztę!

      Kompania Charlie – to najlepsze!

      Naprzód marsz! Aż do wtedy!

      Nie poddawaj się, Wojownik Medyk!

      Naprzód marsz! Aż do wtedy!

      Uuuuuu-uuuuu-uuuuu-uuuuu-uuuuu-uu

      Uuuuuu-uuuuu-uuuuu-uuuu-UUUUUUUU

      UUUUU-UUUUU-UUUUU-UUUUU-UUUUU-HAA!

      ZRÓBCIE! Miejsce! Nadchodzą Wojownicy Medycy!

      Uu! Ha-aa! Nadchodzą Wojownicy Medycy!

      ZRÓBCIE! Miejsce! Nadchodzą Wojownicy Medycy!

      Uu! Ha-aa! Nadchodzą Wojownicy Medycy!

      ZRÓBCIE! Miejsce! Nadchodzą Wojownicy Medycy!

      Uu! Ha-aa! Nadchodzą Wojownicy Medycy!

      Refren miał trwać nie wiadomo ile, dopóki nie otrzymamy rozkazu, by przerwać. Tak to szło. I od tamtej pory, gdy tylko kompanii kazano stanąć na baczność (co zdarzało się pierdylion razy każdego dnia), pieśń kompanii musiała zostać wyśpiewana od a do zet. Bez wyjątku. Na domiar złego po pewnym czasie zaczęto oczekiwać, że proporcowy przez cały refren będzie wykonywać taniec robota.

      Odpuśćcie se wstępowanie do jebanej armii.

      ROZDZIAŁ CZTERNASTY

      Szeregowa Harlow była w moim plutonie. Pakowała się w tarapaty za noszenie makijażu.

      – Nie myślcie, że nie widzę tego makijażu, Harlow! – mówili.

      – Harlow, lepiej zmyjcie sobie ten makijaż z twarzy!

      – Niech no was znowu przyłapię z tym makijażem, szeregowa!

      Kiedy uczyliśmy się rozpoznawać oznaki życia, znalazłem się z nią w parze. Najpierw była ofiarą. Leżała na plecach. Zdjęła bluzę munduru, żeby łatwiej było zmierzyć jej ciśnienie; miała na sobie tylko brązowy tiszert i była zimna, ponieważ w salach wykładowych klimatyzacja chodziła na cały regulator.

      Klęczałem obok niej ze stetoskopem w uszach. Zakładałem jej na ramię mankiet ciśnieniomierza.

      – Strasznie mi zimno – powiedziała. – Nie patrz na moje cycki.

      Nie patrzyłem na nie.

      Do tamtej chwili.

      Miała fajne cycki.

      Kiedy leżała na plecach, nie robiły się całkiem płaskie i nie rozjeżdżały na boki.

      – Coś czuję, że zaraz poznam smak twoich klejnotów – powiedziała.

      Uśmiechnęła się, gdy na nią nie patrzyłem.

      Nadmuchałem mankiet ciśnieniomierza.

      – Golisz sobie jaja?

      – Ja jebię.

      – To znaczy t a k!

      – Nie słyszę go, jak gadasz.

      – Przepraszam. Będę cichutko… Sierżant Masters sobie goli.

      – Sto dziesięć