przed chwilą wspomniała; po drugie zaś, Dorota pragnęła napisać powieść.
Oba te marzenia od lat próbowała zrealizować, jedno i drugie z równie kiepskim skutkiem. Pisanie powieści wymagało mnóstwa czasu oraz przebicia się do wydawców i trafienia w gust czytelniczek, nie wspominając już o choćby odrobinie talentu pisarskiego; latanie w przestworzach było natomiast koszmarnie drogie. Od dawna zbierała pieniądze na odpowiednie kursy i loty próbne, wszakże ta dziedzina sportu wydawała się doprawdy bardziej rujnująca finansowo niż gra w kasynie. Godzinny lot balonem kosztował równowartość jej miesięcznej pensji, a lot szybowcem jeszcze więcej, nie mówiąc już o cenie specjalistycznego kursu w aeroklubie. Kto normalny mógłby sobie na to pozwolić? Raczej nie skromna doktorantka…
W domu rodziców Dorota miała do wyłącznej dyspozycji połowę piętra – a właściwie samodzielne mieszkanie z osobnym wejściem. Niestety, istniała pewna niedogodność, gdyż wejście do tego mieszkania prowadziło przez garaż i składzik narzędzi ogrodowych. Takie rozwiązanie zapewniało jej namiastkę prywatności, jednak powrót do domu wieczorem groził wybiciem zębów o szpadle czy grabie. Dlatego Dorota nauczyła się utrzymywać w składziku bezwzględny porządek, co wzbudziło zachwyt jej ojca. „Cieszę się, córuś, że dbasz o moje sekatory” – mawiał Radomir Wiśniewski, po którym córka odziedziczyła drobną wadę wzroku oraz nieuleczalne zamiłowanie do nauk humanistycznych.
Podobnego zachwytu nie wyraził natomiast ostatni chłopak Doroty, Marcin Kwilecki, który pewnego razu wszedł po ciemku w imadło, a potem wyrżnął głową w stojącą pod ścianą taczkę. Nie to jednak było powodem ich rozstania.
Tego poranka rozmowa w kuchni naprawdę nie zmierzała w dobrym kierunku i Dorota czuła, że coraz trudniej wysiedzieć jej z matką. Tymczasem ta już po chwili wróciła do swojego dawnego tonu i jakże przytłaczającej opiekuńczości. Zofia łatwo się denerwowała, ale też równie łatwo odzyskiwała spokój.
– Pytałam cię już, czy chcesz kanapkę do pracy? – Wskazała pojemnik na pieczywo, uśmiechając się promiennie. – Mam świeże bułki.
I właśnie to zdanie przelało czarę goryczy. Nie zawsze bowiem czarę goryczy przelewają sprawy wybitnie dramatyczne czy wyjątkowe. Tym razem wystarczyło pytanie o kanapkę do pracy. Zadane po raz tysiąc pięćdziesiąty pierwszy.
– Nieee! Mówiłam już, że nie! – wykrzyknęła Dorota.
Trzepnęła przy tym rękoma w stół, co sprawiło, że wszystkie gazety spadły i rozleciały się po podłodze, tworząc chaotyczny stos porozrzucanych kartek. Gwałtownie odsunęła od siebie talerz z niedokończonym naleśnikiem. Matka otworzyła szerzej usta, ale nic nie powiedziała.
– Tak nie może dłużej być… – Dorota była wściekła.
Podniosła się energicznie z krzesła, aż szklanka z herbatą zadrżała i parę kropli wylało się na serwetę.
– Spokojnie, o co ta cała afera? – Zofia zrobiła wielkie oczy.
Niewiele brakowało, a od razu popędziłaby po ścierkę, żeby zmyć plamę po herbacie z serwety. Aż tak gorliwa jednak nie była. W gruncie rzeczy robiła głównie to, na co miała ochotę, a pomagała innym tylko wtedy, kiedy sama chciała.
Podobnie nerwowe sytuacje już się zresztą zdarzały. W tym domu mieszkały pod jednym dachem dwie temperamentne kobiety, nie mogło więc być inaczej. Tu ciągle mówiło się głośno, trzaskało garami i co rusz przeżywało małe tragedie życia codziennego.
– Wyprowadzam się! – wypaliła Dorota.
Pozbierała z podłogi „Dziennik Łódzki”, w którym przed chwilą przeczytała ogłoszenie starszej pani o pokoju w centrum. Kolokwia studentów szybko wcisnęła do torby.
Zofia z wrażenia upuściła na posadzkę pokrywkę od patelni. Rozległ się huk, jakby co najmniej dom się walił.
– Co tu się dzieje? – Do kuchni wszedł ojciec Doroty.
Radomir Wiśniewski był profesorem filozofii na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie zazwyczaj spędzał większość dnia. W domu urządził sobie tak zwaną męską jaskinię w piwnicy i tam głównie przebywał. Godzinami przesiadywał w fotelu typu uszak i czytał dzieła filozoficzne wybitnych myślicieli. Z dala od dwóch kobiet swego życia. Teraz szykował się właśnie do pracy, a usłyszawszy z kuchni hałasy, wyszedł, by sprawdzić, czy jego żona i córka przypadkiem się nie pozabijały.
– Dorota, podwieźć cię do pracy? – spytał, poprawiając mankiet koszuli, nieświadom, że dolewa oliwy do ognia.
Córka spojrzała na niego piorunującym wzrokiem, jakby proponował jej udział w popełnieniu zbrodni. Jego propozycja utwierdziła ją w przekonaniu, że podjęła właściwą decyzję. Choć było to postanowienie nagłe i spontaniczne.
– Nie trzeba, tatko. Pojadę autobusem.
Radomir przyjął jej odpowiedź bez protestu. Chce się tłuc autobusem, jej sprawa. Dawał Dorocie tyle swobody, na ile tylko okoliczności pozwalały.
Zofia natomiast straciła ochotę na naleśniki. Po cóż poszła na wcześniejszą emeryturę! Póki zajmowała się swoją pracą, sytuacja w domu nie była tak nerwowa.
Matka Doroty robiła protezy, miała do tego celu osobny pokój, na parterze, z wejściem bezpośrednio od ulicy, i tam przyjmowała zlecenia. Nadal w różnych miejscach w domu znajdowało się czasem jakieś niedorobione czy zagubione fragmenty. Jedną ostatnio znalazła przypadkiem jej przyjaciółka i omal nie dostała zawału, myśląc że zęby komuś wypadły.
Teraz Zofia trochę się nudziła. Stąd te ciągłe sprzeczki z córką. Z nudów i braku zajęcia.
– Wyprowadzam się – powtórzyła Dorota łagodniejszym tonem, tym razem w stronę obojga rodziców.
Nawet uśmiechnęła się przy tym do matki. W jej słowach zabrzmiała duma.
Po czym dała tacie buziaka w policzek i lekkim krokiem ruszyła w stronę drzwi, jakby unosiła się na skrzydłach.
Na progu odwróciła się jeszcze do matki i dodała:
– Po rzeczy podjadę wieczorem.
Musiała przecież zaklepać sobie ten pokój u staruszki z ogłoszenia.
Wyszła szybko z kuchni, a Radomir i Zofia popatrzyli na siebie szeroko otwartymi z wrażenia oczami.
– No, nareszcie! – powiedział on.
– Myślisz, że mówi poważnie? – spytała żona.
– Nie wiem. Ale mam taką nadzieję.
Oboje chcieli dla swojego jedynego dziecka jak najlepiej. Przez ostatnie dwadzieścia sześć lat z okładem Zofia nieustannie bała się o Dorotę, jak to matka. I miała po temu swoje dość specyficzne powody.
Czyli stało się. Albo już niebawem miało się stać. Dorota się wyprowadza.
Radomir powrócił do zapinania koszuli. W głębi duszy cieszył się, że córka wreszcie podjęła tę decyzję. Od co najmniej trzech lat kibicował jej skrycie w osiągnięciu pełnej samodzielności.
Tymczasem w kuchni nadal unosiła się gorąca para z patelni, co wyglądało jak buchające piekielne wyziewy. Zofii zaś cisnęły się na usta niezliczone pytania: Wyprowadzka? Dokąd? Gdzie? Jak? Z kim? Ale nie dane jej było ich zadać, bo Dorota stała już na przystanku autobusowym i dzwoniła pod numer podany w ogłoszeniu o wynajmie pokoju.
Początkujący policjant Filip Rosłoniec miał ambitne plany na kolejne dni. Zgromadził stosowny sprzęt, pożyczony od znajomych z branży budowlanej, oraz wykonał wstępne