Daniel L. Everett

Nie śpij, tu są węże!


Скачать книгу

dniu naszego przylotu trawa na pasie sięgała pasa. Nie mogliśmy nic wiedzieć o żadnych kłodach, psach, garnkach czy innych przedmiotach leżących pośród zarośli, a które uszkodziłyby samolot – z nami wewnątrz – podczas lądowania. Dwayne „przystrzygł” raz tę gęstwinę w nadziei, iż Pirahã zrozumieją, że powinni sprawdzić pas i oczyścić go z detrytusu (zdarzyło się bowiem, że Pirahã wznieśli na pasie startowym chatę, którą należało rozebrać, byśmy mieli jak lądować). Kilku członków plemienia wybiegło, po czym zobaczyliśmy ich zbiegających z pasa z małą kłodą – niewielką, choć wystarczającą, by obrócić samolot wkoło, gdybyśmy uderzyli o nią podczas lądowania. Dotarliśmy jednak szczęśliwie, bowiem Dwayne wylądował gładko i bezpiecznie.

      Gdy maszyna wreszcie stanęła, w pełni odczułem ciepło bezwietrznej dżungli oraz jej wilgotność. Wyszedłem z samolotu z zawrotami głowy, a Pirahã otoczyli mnie, głośno rozmawiając, uśmiechając się i wskazując na rozpoznawanych przez nich Dwayne’a i Dona. Don usiłował powiedzieć Pirahã po portugalsku, że chciałem nauczyć się ich języka. Pomimo faktu, iż nie znali portugalskiego prawie wcale, paru mężczyzn pojęło, że pojawiłem się, by zamienić Steve’a Sheldona. Sheldon pomógł im wcześniej zrozumieć mój przyjazd, tłumacząc w ich języku podczas ostatniej wizyty, że niski, rudy mężczyzna przybędzie, by z nimi zamieszkać. Powiedział także, że chciałbym nauczyć się mówić tak jak oni.

      W trakcie przechodzenia z pasa do wioski zaskoczyła mnie bagnista woda sięgająca kolan. Pierwsze, czego zaznałem na etapie powodzi rzeki Maici pod koniec sezonu deszczowego, było niesienie zasobów poprzez ciepłą, brudną wodę, bez pojęcia, co może zaraz pogryźć moją stopę lub nogi.

      Gdy zobaczyłem Pirahã po raz pierwszy, najbardziej szokującą rzeczą, jaką pamiętam, było to, jak radośni się wydawali. Uśmiech gościł na każdej twarzy. Ani jedna osoba nie wydawała się smutna czy zapobiegawczo zdystansowana, co zdarzało się często w trakcie różnych spotkań. Ludzie wskazywali na rozmaite przedmioty i entuzjastycznie rozmawiali, próbując pomóc mi zwrócić uwagę na to, co mogłoby mnie zainteresować – ptaki nad głową, ścieżki do polowań, wioskowe chaty, szczeniaki. Niektórzy mężczyźni mieli na sobie czapki ze sloganami i nazwiskami brazylijskich polityków, jasne koszulki i spodenki sportowe otrzymane od rzecznych handlarzy. Każda z kobiet ubrana była w sukienkę podobnego typu, z krótkimi rękawami, obszytą tuż nad kolanem. Sukienki te miały pierwotnie rozmaite, jasne wzory, natomiast obecnie pokryte były brązowym pyłem z ziemnych podłóg ich chat. Dzieci młodsze niż mniej więcej dziesięć lat biegały nago. Każde się śmiało. Większość ostrożnie mnie dotykała, niczym nowe zwierzątko. Nie potrafiłem wyobrazić sobie milszych ludzi. Ludzie mówili mi, jak mają na imię, jednak większości nie zdołałem zapamiętać.

      Pierwszy mężczyzna, którego imię zapamiętałem, nazywał się Kóxoí (KO-oE). Widziałem go, gdy przykucnął na jasnej polance, na prawo od ścieżki. Kroił coś w słońcu, na skraju ogniska. Kóxoí miał potargane spodenki, był bez koszulki, boso. Szczupły i niezbyt muskularny. Miał skórę pełną bruzd, niby wyprawioną. Szerokie, mocno zrogowaciałe stopy wydawały się potężne. Spojrzał na mnie i zawołał do siebie, na przeraźliwie gorący, piaszczysty płat, gdzie pozbywał się sierści jakiegoś dużego, szczuropodobnego zwierzęcia przez opalanie jej. Twarz Kóxoí wyglądała przyjaźnie, z szerokim uśmiechem od ucha do ucha i radosnymi ustami, kojącymi mnie podczas dnia pełnego nowych doświadczeń w nieznanym dotychczas miejscu.

      Przyjemnie się go słuchało, chociaż nie rozumiałem ani słowa. Ponieważ nadal byłem w nie najlepszym stanie, ostry odór opalanego zwierzaka wywoływał we mnie odruchy wymiotne. Język stworzenia zwisał spomiędzy zębów, czubkiem do piachu, ze spływającą po nim strużką krwi. Dotknąłem swojej piersi i powiedziałem „Daniel”. Plemienny zrozumiał, że to imię, i natychmiast odpowiedział poprzez dotknięcie swej piersi oraz wypowiedzenie własnego imienia. Pokazałem więc na gryzonia w ognisku.

      „Káixihí” (KYE-i-HEE), rzekł na wskazaną przeze mnie istotę.

      Powtórzyłem to tuż po nim (myśląc „święty, dziesięciokilowy szczurzy burgerze!”). Sheldon tłumaczył mi, że ten język należy do języków tonalnych, tak jak chiński, wietnamski i setki innych. Oznacza to, iż poza zwracaniem uwagi na spółgłoski i samogłoski, musiałem także uważnie wyłapywać ton każdej z samogłosek. Udało mi się wypowiedzieć pierwsze słowo w języku pirahã.

      Następnie, schyliłem się po patyk. Wskazałem na niego i powiedziałem „patyk”. Kóxoí uśmiechnął się i powiedział „xií” (iI).Powtórzyłem „xií”. Potem upuściłem go i rzekłem „Upuszczam xií”.

      Kóxoí popatrzył, pomyślał, po czym szybko odpowiedział: „xií xi bigí káobíi” (iI ihbigI KAo BIi). (Jak dowiedziałem się później, oznacza to dosłownie „patyk ten ziemia spada”, dokładnie w tej kolejności).

      Powtórzyłem po nim. Z tylnej kieszeni wyciągnąłem notatnik i długopis, zabrane z Pôrto Velho właśnie w celu zapisywania takich rzeczy przy użyciu Międzynarodowego Alfabetu Fonetycznego (International Phonetic Alphabet). Ostatnie zdanie przetłumaczyłem jako „patyk upada na ziemię” albo „ty upuszczasz patyk”. Podniosłem następnie dwa patyki i upuściłem oba naraz. Powiedział: „Xií hoíhio xi bigí káobíi”, „Dwa patyki spadają na ziemię”, a przynajmniej tak wówczas sądziłem. Dowiedziałem się później, iż oznacza to: „Nieco większa ilość (hoíhio) patyków upada na ziemię”.

      Podniosłem liść i powtórzyłem cały proces. Przeszedłem następnie do innych czasowników, takich jak: skakać, siedzieć, uderzać i tak dalej, z Kóxoí w roli gotowego oraz niezwykle entuzjastycznego nauczyciela.

      Słuchałem, ofiarowanych mi przez Steve’a Sheldona, nagrań tego języka oraz widziałem niektóre z krótkich list słówek, które stworzył. Nie był mi zatem zupełnie obcy, mimo że Sheldon poradził mi zignorować swoją pracę, ponieważ nie był pewien jej jakości, a mowa Pirahã brzmiała istotnie o wiele inaczej, niż gdy widziało się słowa zapisane na kartce papieru.

      Aby sprawdzić swoją zdolność wychwytywania tonów języka w mowie, poprosiłem o kilka słów, różniących się jedynie wymową. Spytałem o nóż.

      „Kaháíxíoi” (ka-HAI-I-oi) – odrzekł.

      Następnie o ostrze strzały.

      „Kahaixíoi” (ka-hai-I-oi) – odpowiedział, wskazując na trzon strzały z boku swojej chaty.

      Terenowe zajęcia językoznawcze, w których brałem udział razem z SIL przed przyjazdem do Brazylii, były naprawdę skuteczne. Odkryłem podczas nich talent do lingwistyki, z którego nawet nie zdawałem sobie sprawy. Przez godzinę pracy z Kóxoí i innymi (jako że zainteresowani Pirahã zebrali się wokół), potwierdziłem wcześniejsze doniesienia Sheldona i jego poprzednika, Arlo Heinrichsa, że w języku pirahã było jedynie około jedenastu fonemów, a podstawowym szykiem ich zdań był SOV (subject, object, verb – podmiot, dopełnienie, czasownik) – najbardziej popularny z szyków wśród języków świata – oraz to, iż ich czasowniki przybierają niezwykle złożone formy (teraz wiem, że każda forma czasownika w języku pirahã może przybrać co najmniej 65 000 różnych postaci). Moje położenie niepokoiło mnie coraz mniej. Mogłem temu podołać!

      Poza słuchaniem ich języka chciałem poznać także kulturę tych ludzi. Przyglądałem się najpierw rozmieszczeniu przestrzennemu ich domów. Początkowo ułożenie budynków w wiosce zdawało mi się pozbawione jakiejkolwiek reguły. Chaty stały w skupiskach, rozmieszczone w różnych miejscach wzdłuż ścieżki z pasa startowego do starego domu Steve’a Sheldona, teraz mojego. Ostatecznie zdałem sobie jednak sprawę, że każda chata stała po stronie ścieżki bliższej rzece. Od zakrętu do zakrętu, każda z nich miała widok na rzekę. Postawione były blisko brzegu rzeki, równolegle,