się w powietrze, razem z Donem machaliśmy im na pożegnanie. Gdy samolot się uniósł, Pirahã krzyczeli rozradowani, relacjonując to słowami „Gahióo xibipíío xisitoáopí” (Samolot właśnie wzbił się pionowo w górę!).
Była mniej więcej druga po południu. Odczułem po raz pierwszy ten przypływ energii i poczucie przygody, które przychodzą naturalnie na rzece Maici wraz z Pirahã. Don poszedł zwodować importowaną łódź Steve’a produkcji Sears & Roebuck (szeroką, stabilną, aluminiową łódź o pojemności prawie jednej tony) oraz przetestować jej silnik. Ja natomiast usiadłem pośrodku grupy mężczyzn z plemienia, w przednim pokoju Sheldona, który był zbudowany jak dom Pirahã, tylko większy. Stał podwyższony na palach, miał jedynie pół ściany, bez drzwi, bez prywatności, z wyjątkiem sypialni dla dzieci i magazynku. Wyjąłem notatnik wraz z ołówkiem, żeby dalej uczyć się języka. Każdy mężczyzna wyglądał na sprawnego, szczupłego, twardego – tylko mięśnie, kości i chrząstki. Wszyscy uśmiechali się szeroko, wręcz jakby próbowali się przelicytować, kto okaże przy mnie więcej entuzjazmu. Parę razy powtórzyłem swoje imię, „Daniel”. Jeden z mężczyzn, Kaaboogí, wstał pośród ścisku i odezwał się do mnie bardzo podstawowym portugalskim: „Pirahã chamar você Xoogiái” (Pirahã będą na ciebie mówić OO-gi-Ai). Otrzymałem zatem swoje imię wśród ludu Pirahã.
Wiedziałem, że nadadzą mi imię, bo Don uprzedził mnie, że nie lubią wymawiać obcych słów. Jak się potem dowiedziałem, każde imię oparte jest na podobieństwie, jakie Pirahã dostrzegają między obcym a jednym ze swoich. Pośród mężczyzn był wtedy młody Xoogiái, i muszę przyznać, że wyglądaliśmy nieco podobnie. Od tej pory przez kolejne dziesięć lat miałem być zwany Xoogiái, dopóty dopóki ten sam Kaaboogí, zwany teraz Xahóápati, nie powiedział mi, iż moje imię jest już zbyt stare i odtąd powinienem nazywać się Xaíbigaí. (Po około sześciu latach to imię zmieniono mi na obecne – Paóxaisi – imię bardzo starego człowieka). Dowiedziałem się, że Pirahã zmieniają imiona od czasu do czasu, zazwyczaj gdy jeden z nich wymieni swe imię z duchem napotkanym w dżungli.
Nauczyłem się imion innych mężczyzn zgromadzonych wokół mnie – Kaapási, Xahoábisi, Xoogiái, Baitigií, Xaíkáibaí, Xaaxái. Kobiety stały na zewnątrz, spoglądając jedynie, nie chcąc się odezwać, ale chichocząc, gdy odzywałem się bezpośrednio do nich. Zapisywałem zdania takie jak upuszczam ołówek, zapisuję słowa na papierze, wstaję, mam na imię Xoogiái i tak dalej.
Później Don odpalił silnik w łodzi i wszyscy mężczyźni natychmiast wybiegli na zewnątrz, by się z nim przepłynąć, gdy ten krążył po rzece przed domem. Znalazłszy się nagle samemu, wykorzystałem moment, żeby rozejrzeć się dokoła. Nie było centralnej, wioskowej polany – zaledwie dwie czy trzy chaty razem, niemal schowane w dżungli, połączone z innymi domami poprzez wąskie ścieżki. Mogłem wyczuć dym dochodzący z każdej chaty. Psy szczekały. Dzieci płakały. Popołudnia o tamtej porze były bardzo gorące. Było też niezwykle wilgotno.
Skoro już pracowałem z Pirahã, postawiłem sobie za cel zebrać dane tak szybko i dokładnie, jak tylko możliwe. Za każdym razem, gdy pytałem poszczególnych Pirahã, czy mógłbym z nimi „zostawić ślady na papierze” (uczyć się – kapiiga kaga-kai), to mimo że zgadzali się z radością, wspominali o innym Pirahã, którego powinienem poprosić, mówiąc „Kóhoibiíihíai hi obáaxáí. Kapiiga kaagakaáíbaaí”. Zaczynałem rozumieć. Był jakiś mężczyzna zwany Kóhoibiíihíai, który nauczyłby mnie mówić w języku pirahã. Zapytałem kolegę misjonarza, czy znał kogoś o tym imieniu.
„Tak, Brazylijczycy mówią na niego Bernardo”.
„Dlaczego Bernardo?” – spytałem.
„Brazylijczycy każdemu z plemienia Pirahã nadali portugalskie imiona, bo nie potrafią wymawiać imion Pirahã”. Kontynuował. „Zapewne z tego samego powodu Pirahã nadają obcym imiona w swoim języku”.
Czekałem zatem cały dzień na powrót Bernardo/Kóhoibiíihíai z polowania. W czasie gdy słońce powoli chyliło się ku zachodowi, Pirahã zaczęli rozmawiać głośno i wskazywać na najdalsze zakręty rzeki. W niknącym zmierzchu ledwo dostrzegałem sylwetkę kanu i wioślarza zbliżającego się do wioski, trzymającego się blisko brzegu, aby uniknąć silnego prądu rzeki Maici. Pirahã krzyczeli do mężczyzny w kanu, i usłyszałem, że ten im odpowiadał. Ludzie śmiali się i byli podekscytowani, chociaż nie wiedziałem dlaczego. Gdy wiązał swoje kanu do brzegu, zobaczyłem powód ich radości: sterta ryb, dwie zabite małpy i duży czubacz na podłodze łódki.
Zszedłem w dół błotnistego brzegu do kanu i podjąłem rozmowę z przybyłym łowcą, ćwicząc zdanie, którego nauczyłem się po południu: „Tii kasaagá Xoogiái” (Nazywam się Xoogiái). Kóhoi (w języku pirahã imiona skracają się podobnie jak w angielskim) spojrzał na mnie, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, i odchrząknął bezemocjonalnie. Mężczyzna przejawiał więcej cech afrykańskich niż azjatyckich, tak licznych przecież u Pirahã, na przykład u Kaaboogí, który przypominał mi raczej mieszkańca Kambodży. Miał falowane włosy, jasnobrązową skórę i szczecinę na szczęce. Opierał się o kanu, lecz, poznając po napięciu mięśni, było jasne, że mógł zerwać się nagle do gotowości. Potwierdzał to jego subtelny, skupiony na mnie, badawczy wzrok. Zdawał się być silniejszym od innych Pirahã, chociaż nie był ani wyższy, ani cięższy od żadnego innego mężczyzny w wiosce. Jego zarysowana szczęka i mocny kontakt wzrokowy powodowały, że sprawiał wrażenie opanowanego oraz pewnego siebie. Gdy inni Pirahã przybywali po jedzenie, rozdawał im kawałki zwierząt z poradą, jak i komu je racjonować. Miał na sobie pomarańczowe spodenki, był boso i bez koszulki.
Drugiego dnia zacząłem pracować z Kóhoi rankami, przy stole w pokoju frontowym dużego domu Sheldona. Popołudniami spacerowałem po wiosce, pytając Pirahã o ich język. Kontynuowałem zbieranie informacji za pomocą standardowej językoznawczej metody jednojęzycznej, używanej, gdy brak jest wspólnego języka: wskazując, pytając o słowa w rdzennym języku, następnie zapisując cokolwiek usłyszę, licząc, że jest to prawidłowe wyrażenie. Następnie ćwiczyłem je natychmiast z kolejnym tubylczym rozmówcą.
Jednym z aspektów języka pirahã, który natychmiast wzbudził moją fascynację, był brak tego, co językoznawcy nazywają „funkcją fatyczną” wypowiedzi – komunikowaniem się w celu podtrzymania społecznych i międzyludzkich więzi, by zauważyć lub „musnąć”, jak niektórzy twierdzą, rozmówcę. Wyrażenia pokroju: cześć, do widzenia, jak się masz?, wybacz, nie ma za co oraz dziękuję, nie wyjawiają żadnych nowych informacji o świecie, raczej podtrzymują wzajemny szacunek i chęć kontaktu. Kultura Pirahã nie wymaga tego typu komunikacji. Zdania w języku pirahã to albo zapytania o informację (pytania), zapewnienia o nowej informacji (deklaracje) lub rozkazy – ogólnie mówiąc. Nie ma w ich języku słów „dziękuję”, „przepraszam” i tak dalej. Przez lata tak się do tego przyzwyczaiłem, że częstokroć zapominałem, jak zadziwiające jest to dla ludzi niewtajemniczonych. Gdy ktokolwiek odwiedzał ze mną Pirahã i pytał, jak wypowiedzieć takie zwroty, patrzył na mnie podejrzliwie, gdy tłumaczyłem, że Pirahã nie praktykują takich form komunikacji.
Gdy Pirahã dociera do wioski, on lub ona może powiedzieć: „Przybyłem”. Lecz, ogólnie mówiąc, nikt się z tym nie afiszuje. Gdy coś komuś dajesz, czasami rzekną „w porządku” lub „jest OK”, jednakże używają tych zwrotów raczej jako „transakcja przyjęta do wiadomości” niż „dziękuję”. Ekspresja wdzięczności może nastąpić później w postaci odwzajemnionego podarku lub niespodziewanej przysługi, takiej jak pomoc w niesieniu czegoś. To samo tyczy się ludzi, którzy uczynili coś nieprzyzwoitego albo bolesnego. Nie mają słów na „przepraszam”. Czasem powiedzą: „Jestem zły”, choć robią to rzadko. Okazywanie skruchy następuje nie słowami, lecz, tak jak w poprzednim przypadku, poprzez czyny. Nawet w przypadku społeczeństw Zachodu da się zauważyć znaczącą różnicę w intensywności komunikacji