zamówienie. Siorbaliśmy wino, czekając na nie, a gdy na stół wjechały talerze, rozpoczęliśmy posiłek; jak się okazało, nie było czego się bać.
Wszystko było przepyszne i objadałam się, choć moje ciało jeszcze nie zapomniało o ogromnym lunchu. Hank zamówił potężny stek, który postawiono przed nami przecięty na pół; na każdej porcji rozpuszczało się ziołowe masło. Pyszności!
Rozmowa płynęła naturalnie, choć przecież tego obawiałam się przede wszystkim. Dowiedziałam się, że już drugie pokolenie rodziny Hanka mieszkało w Kolorado, a on był gliniarzem w trzecim. Jego dziadek zginął na służbie w Nowym Jorku i po tej tragedii babcia przeniosła się do Denver, do siostry. Hank zrobił licencjat z prawa na Uniwersytecie Kolorado, a potem zdał do akademii policyjnej. Trochę wbrew woli ojca, który widział w nim prawnika, a nie gliniarza. Niestety, wola syna była silniejsza. Nie zamierzał siedzieć w biurze ani włóczyć się po sądach. Z tego, co mówił, wynikało, że dostawał wszystko to, co chciał. Z rodziną był blisko, a Indy znał przez całe życie. Ich rodzice się przyjaźnili i gdy matka Indy zmarła, mama Hanka obiecała, że zajmie się jej wychowaniem. Indy i Lee durzyli się w sobie od zarania dziejów, ale dopiero niedawno się zeszli. Eddie, jako najlepszy kumpel Lee od dzieciaka, też w zasadzie należał do rodziny. Hank zimą szusował na nartach, latem grywał w softball, uwielbiał Springsteena i trzy razy był na jego koncercie. Nie miał ulubionej piosenki czy płyty, uwielbiał wszystko. To wiele o nim mówiło. Był również fanem lokalnych drużyn, oddanym miastu i swojej robocie.
Ja opowiedziałam o sobie: o moim życiu w Chicago i internetowym projektowaniu stron, a także o tym, że urodziłam się i wychowałam w Brownsburgu, piętnaście mil na południe od Indianapolis. Moi rodzice wciąż tam mieszkali; brat był strażnikiem w parku narodowym w Indianie, a siostra pracowała w szpitalu w Louisville. Nigdy nie oglądałam sławnych lokalnych wyścigów samochodowych, ale serie próbne z milion razy. Jak cała rodzina kibicowałam Cubsom, ale wspieraliśmy też inne drużyny. Jak wszyscy z mojej okolicy słuchałam REO Speedwagon, ale nie tych łomotliwych kawałków, raczej Roll with the Changes czy Ridin’ the Storm Out, te klimaty. Springsteena też uwielbiałam, ale na koncercie nigdy nie byłam. Rozpędziłam się w zachwytach nad jego poetyckim i gawędziarskim rozmachem, ale nie przyznałam się do tego, że marzyłam o tym, by całować jego wyrzeźbioną przez bóstwa dolną wargę. Aż tyle Hank wiedzieć nie musiał. No i Mellencamp, on to dopiero śpiewał! Urodziłam się w małym miasteczku, a o takich właśnie traktowały jego ballady: o przemijaniu, zmianie chwil we wspomnienia, weryfikowaniu planów przez prawdziwe życie. Moje życie, a on o tym wszystkim śpiewał. Dziewczyna z Indiany rozumiała to wszystko. Springsteen trafiał do mojego serca, ale to John Mallencamp potrafił zajrzeć wprost do mojej duszy.
Mówiłam i mówiłam, a Hank przyglądał mi się coraz bardziej tkliwie. Gdy dostrzegłam to spojrzenie, przebiegł mnie dreszcz. O Billym oczywiście nie wspomniałam. Podziękowałam za deser, bo jeansy zaczynały mi się nieelegancko wpijać. Hank zapłacił rachunek i poczułam ulgę, że spotkanie dobiegało końca. Gdyby potrwało dłużej, nie oparłabym mu się. Pragnęłam tego.
W końcu nie było wcale źle, prawda? Było bardzo miło. Mogłam udawać, że to zwykła randka, a nie krótki przerywnik ucieczki przed zaborczym chłopakiem kryminalistą, który lubił machać młotem.
Wyszliśmy z lokalu i już nie mogłam się doczekać zwieńczenia wieczoru: Hank zabierze mnie do hotelu, pocałuje na do widzenia, a ja zmienię to w piękne wspomnienie. I już. Kicha. Żałowałabym tego do końca życia, ale wiedziałam, że tak trzeba. Zamiast w stronę auta Hank poprowadził mnie na przystanek. Przyglądałam się, jak kupuje bilety w automacie.
– Co ty robisz? – spytałam.
– Zabieram cię do miasta.
– Myślałam, że już po randce…
Chwycił mnie za rękę i podprowadził do torowiska.
– Chyba żartujesz, to absolutnie nie koniec!
Cholera. Uwolniłam dłoń.
– Najadłam się jak smok, jestem zmęczona. Dzięki za kolację, ale to za dużo, do tego wino uderzyło mi do głowy. Muszę iść spać.
Musiałam wyskoczyć z jeansów i uciec od niego, to znaczy w odwrotnej kolejności.
Patrzył na torowisko, jakby mnie nie słyszał.
– Zaraz się obudzisz – rzucił.
– Zimno mi, nie wzięłam płaszcza – spróbowałam z innej strony.
Zdjął kurtkę i mnie opatulił, jego ręce znów znalazły się niebezpiecznie blisko mojego biustu.
– Lepiej? – zapytał.
Lepiej, też coś! Zajebiście! To by pasowało. Nie było sposobu, żeby się od niego uwolnić.
– Stoisz za blisko – zauważyłam.
– Wiem. – Przysunął się jeszcze bliżej.
– Odsuń się! – zażądałam.
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Roxie, daj spokój! Pojedziemy do miasta i rozchodzimy tę kolację, to wszystko.
Westchnęłam, albo raczej jęknęłam. Chyba mogłam pojechać do miasta, trochę pozwiedzać, rozruszać się. Prawda?
– No dobra – poddałam się.
Przysunął się jeszcze i – wierzcie lub nie – potarł nosem o mój nos, a potem spojrzał mi prosto w oczy:
– Martwić się o bliskość będziesz potem.
Cholera. Doigrałam się.
Pojechaliśmy tramwajem do miasta i spacerowaliśmy. Początkowo trzymał mnie za rękę, lecz w miarę upływu czasu objął mnie ramieniem.
Pozwalałam na to wszystko, ponieważ postanowiłam tego wieczoru poudawać kogoś innego. Zdecydowałam, że będę sobą z czasów przed poznaniem Billy’ego, przed podjęciem głupich decyzji, które spieprzyły mi życie. Byłam tą Roxie Giselle Logan, która zasłużyła na świetną randkę z przystojnym Hankiem Nightingale’em. Należało mi się.
– Jak możesz w ogóle chodzić w takich butach? – zapytał Hank.
– W koszykówkę potrafię w nich grać – odparłam bez zająknięcia.
Nie żartowałam. Nosiłam szpile od piątego roku życia, od czasu, kiedy mama kupiła mi takie różowe dziecięce obcasiki.
– Daj znać, jeśli jednak rozbolą cię nogi.
No weźcie! Czy on musiał być taki troskliwy i dobry?
Chociaż był poniedziałkowy wieczór, ulice roiły się od spacerowiczów. Pełne, hałaśliwe bary, restauracje, krzykliwe światła, wszystko tętniło życiem w rozkosznym rozkwicie. Przeszliśmy przez Writer Square i zatrzymaliśmy się na drinka w klubie Wazee Supper.
Wróciliśmy tą samą trasą i było mi cholernie szkoda, że randka dobiegała końca. Robiło się późno; Hank musiał jutro iść do pracy i ścigać przestępców, a ja… musiałam uporządkować swoje życie.
Dostrzegłam stojący nieopodal powóz. Uwielbiałam konie! W zasadzie uwielbiałam wszystkie stworzenia porośnięte sierścią.
– Zaczekaj chwileczkę! – Wyswobodziłam się z objęcia Hanka i podeszłam do woźnicy. – Czy mogę pogłaskać konia? – zapytałam.
– Pewnie! – odrzekł.
Położyłam dłoń na miękkim pysku