Marta Maciaszek

Otwarte drzwi


Скачать книгу

się za murkiem otaczającym posesję.

      – Emilie! – Głos Gordona brzmiał jak z horroru. Było w nim więcej wściekłości i złości niż barwy. – Wracaj, ty mała zdziro!

      – Oj, Richie, wracajmy do domu. Pani Jones cię przytuli.

      – Weź ode mnie te śmierdzące łapska. Spierdalaj! – krzyczał Gordon, kierując się w stronę domu. Za nim z gracją, małymi kroczkami w błyszczących czółenkach na wysokiej szpilce pobiegła Jones. Kiedy zamknęli za sobą drzwi i z przykrością stwierdziliśmy, że przedstawienie dobiegło końca, oparliśmy się plecami o cegły ogrodzenia i zaśmialiśmy głośno. Po dłuższej chwili Emilie zachichotała:

      – Chodź, Marcelku, do domku. Panna Emilie zaopiekuje się tobą.

      Kiedy tylko weszliśmy do mojego domu, Emilie, która przez całą drogę, natchniona ilością wypitego zielonego trunku, opowiadała mi jakieś historie związane z poszczególnymi towarzyszami wieczoru i tancerzami na scenie, zapytała, pokazując pustą butelkę wyciągniętą z płaszcza:

      – Masz piwo? Chyba się skończyło.

      – Yyy… niestety nie.

      – E tam. – Skrzywiła się, a wówczas przypomniał mi się strych.

      – Ale… poczekaj.

      Pobiegłem na górę i otworzyłem zamontowane w suficie drzwiczki.

      – Co tam jest? – spytała Emilie, stojąca już obok mnie. – Chcę zobaczyć.

      Wysunąłem metalową drabinę i postawiłem na ziemi, opierając o framugę drzwi do łazienki. Nie musiałem jej mówić, co ma zrobić, aby znaleźć się na strychu, bo ta bosymi stopami zwinnie pokonawszy wszystkie stopnie, znalazła się w jego wnętrzu.

      – Tam. – Pokazałem lewą ręką włącznik światła, widząc, że dziewczyna szuka go wzrokiem, i wszedłem na strych. Był na całej powierzchni domu, a więc mieścił sporą ilość różnych rupieci. Stare ubrania matki i ojca, walizki, słoiki niekiedy wypełnione przetworami z owoców. Nie błądząc wzrokiem wśród tych rzeczy, skierowałem się w jego lewą część i ukucnąłem obok okrągłego gąsiora otulonego kocem, z którego wystawała szklana rurka. Rodzice nastawili wino. Ciekawe, ile czasu już tu stoi – zastanowiłem się w myślach.

      – Co to? – spytała Emilie.

      – Wino. – Wyciągnąłem rurkę i powąchałem zawartość gąsiora. – Niezłe wino.

      – Przecież wino…

      – Moi rodzice, od kiedy pamiętam, zawsze w ogródku mieli winogrona. Moja matka co roku je zbierała i robiła z nich wino. Czasami trwało cały dzień, zanim gąsior wypełnił się owocami. Wino lubi ciepło, dlatego jak stawiała wino w chłodniejszym pomieszczeniu, to okrywała je starymi kocami. Wino chodziło, to znaczy robiło się kilka tygodni, a nawet miesięcy. Kiedy wino pracuje, to niewielka ilość wody znajdująca się w tej rurce co jakiś czas bulgocze. Po jakimś czasie przestaje pulsować w gąsiorze powietrze, co oznacza, że albo wino jest już gotowe, albo…

      – Albo nie. – Zaśmiała się.

      – Moja matka zawsze próbowała wina, gdy przestawało pracować. Z ojcem śmialiśmy się z niej, bo niezależnie od tego, czy wino było już dobre, czy musiało stać jeszcze dłużej, ona wracała z degustacji w znakomitym humorze. Wówczas śmiała się z naszych żartów i nie przeszkadzały jej brudne talerze w zlewie.

      – Pijana była?

      – Troszeczkę. No i jak wino było dobre, to cedziło się je z owoców i wlewało do butelek, a jak było kwaśne albo za mało słodkie, to wtedy dolewało się wody z cukrem, aby zaczęło chodzić na nowo. No i znowu jak przestało, to matka szła i…

      – Wracała pijana – dokończyła Emilie.

      – Dobre wino zlewało się do butelek, aby leżakowało. Im dłużej leżakuje, tym więcej nabiera mocy i smaku. Moja matka… Zaczekaj… – Wstałem i podszedłem do zrobionego przez mojego ojca regału, na którym były układane rocznikami butelki z winem. Każda miała inny kształt i wielkość, ale w całości wyglądały dostojnie. Chwyciłem butelkę znajdującą się na najwyższej półce.

      – Winogrona. Rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty – przeczytałem.

      – O kurczę. To musi być dobre wino – zauważyła Emilie i wyrwała mi butelkę. Podniosła ją do światła lampy, aby obejrzeć jego kolor i klarowność.

      – Na pewno – rzuciłem i wróciłem wzrokiem na regał z winami.

      Sięgnąłem po butelkę znajdującą się na ostatniej półce i powiedziałem bezgłośnie: „jeżyny”. Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy. Ostatnie wino, które zrobiła matka, było z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego. Nie zdążyła go zlać.

      – Możemy zabrać to wino? – spytała Emilie, jakby wiedziała, jaką może mieć wartość trunek z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku zrobiony przez moją matkę, po której w moim życiu być może tylko to zostało. Zapas słodkiego i mocnego wina pomagającego pokonywać trudności losu, kiedy ona już służyć pomocą nie może. – Może wolisz jakieś młodsze?

      – Nie, weź to.

      – Nigdy nie piłam czegoś tak pysznego. – Emilie oblizała usta, odstawiając kieliszek na kuchenny stół. – Czy ono w ogóle ma w sobie alkohol?

      – Emilie, jeśli wypijesz dwa kieliszki tego wina i o własnych siłach wejdziesz po schodach na górę, to zrobię ci rano najlepszą na świecie angielską jajecznicę. Weź pod uwagę moje poświęcenie, bo nie mam w lodówce nawet jajek. – Zaśmiałem się.

      – Umowa stoi – rzuciła i upiła łyk wina ze swojego kieliszka. – Zrobisz mi kiedyś takie wino?

      – Wiesz co? Ja sam nigdy tego nie robiłem, ale myślę, że mógłbym spróbować – powiedziałem skromnie, tak naprawdę będąc pewnym, że mógłbym sam od początku do końca zrobić wino i byłoby ono całkiem dobre, a przynajmniej równie mocne jak te mojej matki.

      – Nie mówię, że teraz, bo masz na tym strychu – uniosła palec w górę – całkiem niezłą winnicę i starczy na długo, ale…

      – Na długo, jak ty się do niej nie dobierzesz – zażartowałem.

      – Jak się zacznie kończyć, to zrobisz. Może twoja matka wróci do tego czasu.

      – Może – rzuciłem od niechcenia, bo nie chciałem zamartwiać się świadomością, że prawdopodobnie już jej nigdy nie zobaczę. Wolałem patrzeć wyobraźnią na kilka lat w przyszłość, w której usytuowałem widok opustoszałego regału, gdzie wcześniej były wina, i zadowoloną twarz Emilie, która już nie może doczekać się, aż sprawdzę się w jego robieniu. Ona zaś wypije już tak wielką jego ilość, że kiedy tylko nastawię swoje wino, będzie wiedziała, czy w smaku i barwie jest choć podobne do trunku mojej matki.

      – Na zdrowie – krzyknęła Emilie zniekształconym polskim i wypiła resztę wina ze swojego kieliszka. – Za marzenia i przyszłość.

      – Nieźle już masz w czubie, koleżanko. – Zachichotałem.

      – Nie pozwalaj sobie za dużo – syknęła i chwyciła ręką stojącą na kuchennej szafce butelkę. – Chcesz?

      – Chcę. Chcę choćby dlatego, żebyś ty nie wypiła całości. Nie dość, że nie wejdziesz na górę, ba, padniesz tu na tym stole, to…

      – Nie naśmiewaj się z Klemci – dopiero gdy to powiedziała, uświadomiłem sobie, że użyłem słowa „ba”, jak to robi jej ciotka.

      Kiedy podczas naszej rozmowy pojawiło się to imię, Emilie