co to? A do czego? Gra? – pytała, kiedy zajrzała do pudełka.
Patrzyłem na nią chwilę, zanim odpowiedziałem:
– Gra. Sam ją zrobiłem. Nazwałem ją „Droga do domu”.
– Dobre. Chciałeś udowodnić, że masz talent i te samolociki na twoich półkach na pewno nie są ze sklepu, co?
– Bystra jesteś. – Zaśmiałem się. – Pogramy po kolacji. Mówiłaś, że jesteś taaaka głodna – przedrzeźniłem ją.
Choinka wyglądała pięknie. Mieniła się na czerwono, zielono i złoto. Zapalone jasne lampki odbijały się kolorami na błyszczących bombkach. Szyszki, muchomory i pajacyki przypominały mi przeszłość, kiedy wieczór wigilijny spędzałem z matką i ojcem, a rumiana twarz Emilie dawała garstkę nadziei na szczęśliwą przyszłość.
– Chodź, zrobię ci zdjęcie przy choince – zaproponowała Emilie, wyciągając z leżącej na fotelu torebki aparat fotograficzny.
– Błagam cię, nie cierpię zdjęć z choinką – powiedziałem i usiadłem za stołem.
– Czemu? – Miała minę skwaszonej małej dziewczynki, która nie rozumiała, dlaczego po zjedzeniu całej torby cukierków nie mogła dostać następnej.
– Pieroga? – zapytałem, stawiając na stole lepione przeze mnie pierogi z kapustą.
– Niezłe – powiedziała, gdy pierwszy kęs znalazł się w jej ustach. Tak jak ja widelcem podzieliła pieroga na pół. Starała się też rozdzielić kapustę, ale po chwili dała sobie spokój.
– Może ryby w galarecie?
– Poproszę. Sam ją zrobiłeś?
– Moja matka zostawiła mi zeszyt z przepisami na polskie potrawy.
– Rozumiem – powiedziała smutno Emilie, jakby wiedziała wszystko o moim powrocie do domu, w którym wcześniej mieszkałem z moimi rodzicami, o tym, że nie widziałem ich od kilku lat, bo zostawili mnie bez pożegnania, a jedyne, co mi po nich zostało, to stary dom, wspomnienia i zeszyt z przepisami polskiej kuchni i nadzieją, że kiedyś znowu ich zobaczę.
– Moja mama świetnie gotowała. Ja się uczę.
– Nie tłumacz się. Wszystko jest naprawdę pyszne. Takie inne. Nowe. Nigdy nie jadłam… pierogów? – powiedziała pytająco, chcąc upewnić się, że dobrze zapamiętała nazwę potrawy, którą przed chwilą jadła. Kiwnąłem głową i zacząłem nakładać na jej talerz kluski posypane makiem.
– Tyle? – zapytałem, kiedy znalazła się na nim całkiem pokaźna ilość.
– Troszkę więcej – odpowiedziała i podnosząc kwiecistą bluzkę, którą miała na sobie, odpięła górny guzik w swojej spódnicy. – O, tyle.
– Fajnie, że do mnie przyszłaś.
– Pewnie, że fajnie – powiedziała Emilie i uśmiechnęła się z pełnymi ustami, pokazując mak między zębami. – Jutro ty wpadniesz do nas.
– Ja do ciebie?
– A co ty taki zdziwiony? My mamy święta jutro. Zapraszam na obiad. Może wreszcie poznasz mojego ojca. Wypij przed przyjściem kieliszek jakiegoś mocnego alkoholu, bo przecież wy Polacy lubicie, to będziesz, no wiesz… Nie dasz się wystraszyć temu gburowi.
– Raczej zastraszyć – poprawiłem ją.
– No w ogóle się nie dasz. Ale będzie też ciotunia Klemcia, to w razie niebezpieczeństwa ona cię uratuje.
– Spali na stosie – powiedziałem szeptem, nie dbając o to, czy Emilie usłyszy, bo zacząłem się już zastanawiać, jak wybrnąć z jej zaproszenia. Nie mogłem spotkać się z jej ojcem. To była ostatnia rzecz, której pragnąłem w święta i kiedykolwiek w swoim życiu. Nie mogłem być głupcem, idąc świadomie na śmierć jak owieczka na rzeź.
– Ja nie chcę iść na obiad do twojego ojca. – Postanowiłem nie wymyślać tym razem żadnych kłamstw i wysilić się na szczerość, przynajmniej częściową.
– Nie do mojego ojca, tylko do mnie.
– Tak. Z twoim ojcem.
– Kiedyś będziesz musiał go poznać – zwróciła uwagę Emilie.
Mam nadzieję, że nigdy – powiedziałem w myślach i wziąłem do ręki dzbanek z kompotem.
– Co to? – spytała, gdy jej szklanka była do połowy wypełniona ciemnym płynem.
– Kompot z suszonych śliwek. Pyszny.
Emilie zanurzyła w nim swoje usta i w jednej chwili zrobiła się mocno czerwona. Zamiast pozwolić kompotowi popłynąć przełykiem do wnętrza żołądka, ona zatrzymała go w ustach i…
– Nieee! – Zanim skończyłem przeciągać głoskę „e”, poczułem na twarzy pachnącą wilgoć ściekającą z czoła do brody i zatrzymującą się na białej koszuli.
– To wstrętne – krzyknęła, odstawiając szklankę z kompotem. – Przepraszam. Nie chciałam cię opluć.
– Zrobiłaś to specjalnie, bo nie chcę przyjść do ciebie, ty mała przebiegła żmijo! – krzyknąłem i chwyciłem Emilie w pasie, dotykając swoją mokrą twarzą jej bluzki.
– Nieprawda – powiedziała, próbując się ode mnie uwolnić, a kiedy jej się to udało, dodała: – Wiem, że i tak przyjdziesz.
– Nie smakuje ci kompot z suszonych śliwek? – zapytałem, chcąc zmienić temat, kiedy Emilie próbowała wyczyścić bluzkę.
– To smakuje jak zalane gorącą wodą suche liście albo patyki. Obrzydlistwo. – Rozbawiła mnie swoją teorią na robienie kompotu z suszek. – Czy wy to musicie często pić?
– Nie, tylko raz do roku. W Wigilię. To taka tradycja. Może moja matka lepiej potrafi ode mnie gotować, ale uwierz mi, że jej smakował podobnie.
– Jak można pić takie świństwo? Raz do roku mogę łyka wypić, ale nigdy więcej. Nawet gdyby ktoś mi obiecał, że po całej szklance będę do końca życia zdrowa jak ryba albo dostanę pałac ze złota. Ty, może tobie też coś rodzice obiecywali za wypicie tych pomyj, co? Powiedz mi, Marceli – zaczęła się śmiać.
– Nie, no co ty?
– Kłamiesz. – Jakie bujdy ci wciskali, co? Że Mikołaj nie przyjdzie? – Nie miałem pojęcia, jak na to wpadła. Kochałem jej inteligencję, bo nie podejrzewałem jej o to, że umie czytać w moich myślach.
Emilie nie czekając na moją odpowiedź, wstała od stołu i podeszła do pudełka z grą, które wcześniej zostawiła pod choinką.
– Czy ktoś kiedyś powiedział ci, że jesteś rozpieszczoną smarkulą, której wydaje się, że wszystko może, wszystko potrafi, a wszyscy mają wokół niej chodzić jak szwajcarskie zegareczki?
– Nie raz. – Zachichotała i usiadła na podłodze. Zapalone lampki mieniąc się na różne kolory, odbijały się w jej oczach.
– Ty zaczynasz – ustaliłem, podając Emilie kostkę, kiedy rozłożyliśmy na dywanie planszę do gry.
– A może mi najpierw wytłumaczysz, w co będziemy grać, co?
– Czy wy tutaj nie macie takich gier?
– Nie wiem, na czym polega ta, ale my z pewnością robimy bardziej ambitne rzeczy.
– Jakoś przypominając sobie twoje koleżanki z teatru albo tę z pomostu…
Przerwała mi:
– Z jakiego pomostu?
– Ja powiedziałem „pomostu”? Coś ci się przesłyszało. No