To nawet piegi nie były, tylko jedna wielka pomarańczowa plama. Moja matka, czyli twoja babka, znała jego ojca. A ja czasem kopałem z nim piłkę, bo jakoś nie było z kim. A i myśmy mieli wtedy całkiem rudego psa. To znaczy nie był całkiem rudy, tylko biały w rude łaty. Wyglądał trochę jak krowa. Moja matka i ojciec tego chłopaka dobrze się znali, bo to wiesz, na wsi wszyscy się znają. No i pewnego razu ten nasz pies urwał się z łańcucha i uciekł, gdzie pieprz rośnie. Ojciec go wołał i szukał i spotkał tego sąsiada. Powiedział, że zwiał mu rudy pies i pewnie go już nie znajdzie, ale niech go diabli wezmą, bo i tak rude to wredne. I wtedy przypomniał sobie, że ten sąsiad ma rudego syna, czyli tego mojego kolegę. Ale ten facet, zamiast zrugać mojego ojca, ze smutkiem powiedział, że gdyby tylko mógł coś zrobić z wyglądem swojego syna, to wszystkie pieniądze by za to oddał. Tyle, ile on na wsi się wstydu przez niego najadł, to nikt nie wie. No i wtedy mojemu ojcu zrobiło się go tak szkoda, że podrzucił sąsiadowi sposób, jak można pozbyć się piegów. Mówił, że trzeba rano bladym świtem, kiedy jeszcze rosa z trawy nie wyschła, iść na pole i smarować piegi krowim łajnem. No i co? I ten sąsiad codziennie rano zrywał chłopaka z łóżka i szli na pole robić okłady. Mój ojciec, wyprowadzając rano krowy, tak się z nich śmiał, że nie mógł łańcucha utrzymać. Szedłem z nim, to widziałem. Było bardzo wesoło, cała wieś o tym opowiadała, dopóki nas pewnego razu ten sąsiad nie zobaczył. Ojciec chwycił mnie za rękę i uciekliśmy do domu. Jakoś nam nie było wtedy do śmiechu. Matka potem mówiła, że kiedy spotyka tego sąsiada, to nie wie dlaczego, ale tamten jej nawet „dzień dobry” nie odpowiada, ale my z ojcem milczeliśmy jak zaklęci.
Opowiem kiedyś Emilie jakąś historyjkę, którą słyszałem od mojego ojca. Może nie tę o rudym chłopaku, ale jakąś inną – pomyślałem i uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie chłopaka siedzącego rankiem na polu wśród krowiego łajna z brązową maseczką na twarzy.
Kiedy wracaliśmy do domu z choinką, ojciec już nie opowiadał żadnych śmiesznych wydarzeń z przeszłości. Spieszył się do domu, poganiając mnie co chwilę, kiedy nie mogłem dotrzymać mu kroku. Wracaliśmy, aby razem przystroić choinkowe drzewko. Przynajmniej wtedy wydawało mi się, że razem, ale wyglądało to tak, że ojciec podawał mi bombki z pudełka, ja wieszałem je na wybranej przez siebie gałązce, po czym ojciec wstawał i przewieszał je na inną. Tak naprawdę to byłoby łatwiej, gdybyśmy zamienili się rolami, ale wtedy ojciec nie mógłby mnie pochwalić, że pięknie ubrałem choinkę.
Kiedy za oknami zaczynało robić się ciemno, zasiadaliśmy do stołu. Matka, zamiast cieszyć się wspólnym wigilijnym posiłkiem, cały czas zerkała na stół, czy obrus jest dobrze wyprasowany, a ojciec, kiedy wydawało mu się, że nikt na niego nie patrzy, spoglądał na choinkę i zapewne zastanawiał się, czy nie za blisko siebie wiszą bombki czerwone i pomarańczowe, czy nie ma obok siebie dwóch muchomorów. Zawsze wtedy chciało mi się śmiać, ale nie robiłem tego w obawie, że kiedy zorientują się, że z nich drwię, to matka zdejmie ze stołu potrawy i będzie prasowała obrus, a ojciec rozbierze choinkę, aby przystroić ją od nowa. Wtedy chyba umarłbym z głodu, a przysmaki rozstawione na stole wyglądały pysznie. Uwielbiałem pierogi z kapustą i grzybami. Kiedy dzieliłem pieroga na pół, bo cały nie mieścił mi się w ustach, kapusta ciągnęła się z jednej jego części na drugą, jakby nie mogła zdecydować się, w której chce być. Pewnie zastanawiała się w tym czasie, która połowa zostanie zjedzona teraz, a która za chwilkę. Lubiłem karpia, choć był zawsze bardzo tłusty i miał dużo ości, i podczas kolacji zostawiałem go sobie na deser i pastwiłem się nad nim wtedy, kiedy byłem już zupełnie najedzony. Smakowały mi kluski z makiem. Mama wygniatała je własnoręcznie. Z tego, co pamiętam, miały mieć kształt kokardek. Wybierałem zawsze najpierw do zjedzenia te najmniej kształtne, aby na końcu zostały te najładniejsze. Na nich też było najwięcej maku, bo spadał na samo dno. Jedyne, za czym nie przepadałem, to kompot z suszonych śliwek. Musiałem go jednak zawsze do dna wypić, bo matka mówiła, że jeśli tego nie zrobię, to Mikołaj nie przyjdzie. Może dobrze, że mnie tak okłamywała, bo gdyby powiedziała, że jest po prostu zdrowy, nie wypiłbym nawet łyka.
Święta Bożego Narodzenia były za kilka dni i pragnąłem spędzić je ze swoją rodziną i Emilie. Razem usiedlibyśmy do stołu, aby zatrzymać się na chwilę, odpocząć, pomilczeć. Moja matka na pewno zatroszczyłaby się o każdy detal na stole, kilka razy kazałaby mi sprawdzać, czy kapusta nie jest za twarda. Ojciec trzy razy wchodziłby na krzesło, by upewniać się, że żyrandol lśni w świetle choinki i co chwilę podchodziłby do niej i przewieszał bombki z jednego miejsca na drugie. Myślę, że my wtedy uśmiechalibyśmy się pod nosem, nie przeszkadzając im w swoich zajęciach. Postanowiłem przygotować dla Emilie Wigilię. Po polsku. Wiedziałem, że aby mogła poczuć choć odrobinę naszego rodzinnego klimatu, muszę być poddenerwowany jak matka, drobiazgowy jak ojciec i patrzeć na ten dzień z nutką dystansu, tak jak robiłem to kiedyś w naszym domu.
Wyrwałem kartkę z zeszytu, w którym pisałem, i zatytułowałem ją „lista zakupów”, a pod spodem w kolumnie zacząłem pisać, co muszę kupić:
Mąka
Mak
Karp
Śledzie
Ziemniaki
Masło
Kapusta
Choinka
Opłatek
Stojąca u progu mojego domu Emilie miała na sobie wełniane palto z futrzanym kołnierzem. Takie samo ozdabiało przykrywającą jej głowę czapkę. Wyglądała pięknie. Jej twarz była rumiana. Patrząc na jej czerwony nos, stwierdziłem, że musiała nieźle zmarznąć.
– Zapraszam – powiedziałem uprzejmie. – Powieszę pani płaszcz.
– Dziękuję.
– Wygląda pani olśniewająco – rzuciłem komplement, patrząc na jej krótką spódnicę ledwie zakrywającą uda.
– Ty też nie najgorzej – zażartowała.
Miałem na sobie ciemnozielony krawat, który znalazłem w rzeczach ojca, i białą koszulę. Wydawało mi się, że wyprasowałem ją idealnie, ale znając moją matkę, znalazłaby na niej z piętnaście zagnieceń w różnych miejscach i kazała prasować od nowa. Emilie, kierując się w głąb mieszkania, spojrzała na choinkę. Choć leżał już pod nią zapakowany w czerwony papier prezent dla niej, to drzewko wciąż nie miało na sobie wszystkich bombek. Widząc to, Emilie podeszła do jednego z pudełek i wyciągnęła plastikowego muchomora:
– Mogę ci pomóc?
– Nie wiem, czy potrafisz – zażartowałem, bo przypomniał mi się coroczny rytuał ubierania choinki przez ojca.
– Mogę?
– Pewnie – odpowiedziałem i sięgnąłem do pudełka, wyciągając z niego złotą szyszkę.
– A to co? – zapytała po chwili, kucając obok prezentu.
– Jak to co? Prezent dla ciebie.
– Dzisiaj? – zdziwiła się Emilie.
– W polskiej tradycji prezenty dostaje się w wieczór wigilijny.
– Co jest w środku? – zapytała, a potem dodała: – Ale ja nie mam dla ciebie prezentu.
– No właśnie jak tylko cię zobaczyłem, to się zastanawiałem, czy nie odprawić cię z kwitkiem, skoro przyszłaś bez prezentu.
– A czy przypadkiem to nie Mikołaj przynosi prezenty?
– No tak. Mikołaj był chwilę przed tobą i zostawił to dla ciebie.
– Mogę? – zapytała, pokazując palcem na pudełko.
– Prezenty otwiera się dopiero po kolacji – powiedziałem, mając nadzieję, że to ją zawstydzi i wróci do wieszania ozdób na choince.
– To