Talerz stawia na jakimś ukończonym obrazie, którego używa jako stolika. Gość nie ma gdzie usiąść, więc Lachur bezceremonialnie zrzuca swoje prace z krzesła. Kiedy indziej kładzie kilka obrazów jeden na drugim i na nich sadza przybysza. Goście są wstrząśnięci takim lekceważeniem własnej twórczości.
Zdaje się żyć powietrzem. Jedyne, na co wydaje pieniądze, to farby i płótna.
Krytycy sztuki dorabiają do jego nędznej egzystencji ideologię – łączą ją z Holokaustem. „Jak doszło do tego, że Lachur, górnik »z pochodzenia«, jest dziś najwybitniejszym bodaj w Polsce artystą, w którego twórczości przewija się stale temat żydowskiej martyrologii? To pytanie zadaje sobie nieodmiennie każdy, kto styka się z jego pracami – pisze Andrzej Kossakowski w »Ekranie« w 1958 roku. I stawia własną hipotezę: – Wydaje mi się, że odpowiedzi trzeba szukać w charakterze artysty. Obarczony liczną rodziną, żył Lachur w bardzo ciężkich warunkach materialnych. Głodujące i marznące dzieci nasunęły mu skojarzenia z dziećmi getta. A od dzieci – już krok tylko do całokształtu życia i likwidacji Żydów. Mamy tylko dwa nazwiska artystów wielkiej klasy, w których pracach martyrologia Żydów znalazła godne odbicie: Natan Rapaport – twórca pomnika Bohaterów Getta, i Lachur”.
Izraelskie muzeum zwraca na Lachura uwagę właśnie dlatego, że malarz nie może zapomnieć swoich nieżyjących żydowskich kolegów. W rozmowach podkreśla, jakie wrażenie zrobiła na nim likwidacja getta w Będzinie i Sosnowcu z sierpnia 1943 roku:
– Mieszkałem niedaleko getta, które było na Środuli, dzielnicy Sosnowca. Drugie było w Będzinie. Do tych dwóch gett Niemcy zwozili Żydów. W latach 1942–1943 hitlerowcy likwidowali getta, a Żydów wywozili do obozu koncentracyjnego. W klasie w szkole podstawowej, na podwórku, w trakcie zabaw zawsze miałem wielu kolegów Żydów. Prawie wszyscy zginęli w czasie wojny! Ocalało tylko dwóch chłopaków i jedna dziewczyna, z kilkuset znajomych i przyjaciół! Nie ma się co dziwić, że potem wziąłem się za uwiecznianie tego tematu w malarstwie.
We wrześniu 1939 roku świat Lachura się zawalił. Jako nastolatek myślał tylko o hokeju i wynalazkach – zdobył nawet nagrodę miesięcznika „Lot Polski” za rysunek samolotu-fortecy – teraz musiał błyskawicznie dorosnąć.
– Kiedy w czasie wojny moi koledzy Żydzi ginęli w getcie, ślubowałem, że do końca okupacji nie założę łyżew! – opowiadał.
To było chyba największe wyrzeczenie, jakie ten młody chłopak zakochany w hokeju mógł wtedy podjąć.
Swoim córkom nadał żydowskie imiona. O Żydach, którzy odchodzą i nigdy już nie wracają, wspominał w każdym swoim wywiadzie.
W 1979 roku zostaje odznaczony prestiżowym medalem Yad Vashem. Na dyplomie uzasadnienie: „W uznaniu twórczości malarskiej poświęconej narodowi żydowskiemu”. Stworzył tysiące obrazów o tej tematyce – żydowskie rodziny, żydowscy mędrcy, tragedia getta. Wyglądają jak ciąg marzeń sennych i koszmarów. Głowy rabinów i Chrystusa wyłaniają się z wirujących różnokolorowych kształtów. Porównuje się go z Markiem Chagallem.
W świecie marszandów jego prace opisywane były jako styl osobisty, technika własna, ikona (z powodu rezygnacji z tradycyjnej perspektywy). Krytycy stwierdzają, że doszedł do granic abstrakcji, a potem wrócił do przedmiotowości.
Kiedy podejmuje jakiś temat, to niemal obsesyjnie. W latach pięćdziesiątych zaczyna nagle malować konie. Recenzenci się zachwycają, co potrafi zrobić z tymi końmi, zbanalizowanymi przez Kossaków. Maluje konie Apokalipsy, konie pociągowe, konie wyścigowe. Czasem oszczędną kreską, a czasem prawie chlustając farbą na płótno. Każdy koń jest inny, każdy obraz jakby od innego malarza. Tworzy podobno prawie pięćset tych końskich obrazów, ale kiedy krytycy zwracają na nie uwagę, przestaje je rysować.
Cała jego biografia to ciąg anegdot, z których część opowiadał sam; nie sposób dociec, ile w nich prawdy. Jak ta z Picassem, który miał oglądać jeden z jego obrazów i zachwycić się właśnie namalowanym koniem. Albo ta, jak przed wojną jako szesnastoletni chłopak wyjechał do Kanady, żeby dostać angaż w zawodowej drużynie hokeja, i naprawdę się do niej dostał.
Rzeczywiście potrafił grać w hokeja i nawet został trenerem. Waldemar Maryniak, były hokeista Legii Warszawa, tak mówił o Lachurze, kiedy ten zbliżał się już do wieku emerytalnego:
– Szalony Zdzichu to był dusza człowiek. Umiał o hokeju opowiadać, ale potrafił też grać. Był niesamowity. Widać było, że kiedyś grał zawodowo. Jego słynny numer popisowy: wsiadał do autobusu, nie trzymał się niczego ani nie siadał. Nogi ugięte bez trzymanki i tak wyrabiał swój mięsień czworogłowy.
Ale czy naprawdę był w tej Kanadzie i grał w drużynie zawodowej? Nikt tego nie wie na pewno, nikt prócz Lachura tego nie potwierdził. Tak jak tego, czy uhonorował George’a Harrisona.
Lachur opowiadał, że postanowił nagrodzić swojego ulubionego beatlesa za pomaganie dzieciom. Namalował jego portret na tle sierot z Bangladeszu i pojechał… osobiście wręczyć obraz Harrisonowi. Był koniec lat siedemdziesiątych, a on wziął córkę, zapakowany obraz i wyruszył do Wielkiej Brytanii. Zajechał pod rezydencję Harrisona, nie było go w domu, ale wyszedł Harry Harrison, brat George’a, oprowadził go po posiadłości, poczęstował herbatą i z wdzięcznością przyjął portret. Zdzisław wrócił do Polski, a po kilku miesiącach otrzymał wylewny list z podziękowaniami od George’a.
Ale czy rzeczywiście wszystko się tak potoczyło – nie wiadomo. W każdym razie od tej pory dziennikarze piszą, że jego prace znajdują się w kolekcji nieżyjącego już słynnego beatlesa. Po liście od Harrisona nie ma żadnego śladu. Może go nigdy nie było, może Lachur, wciąż rozdający rzeczy i pamiątki, komuś go podarował, a może, jak często robił, użył go jako tworzywa do któregoś z kolejnych obrazów. Malował w końcu na ścianach, drzwiach, blatach stołów, gazetach; używał tego, co miał pod ręką.
Wydaje się, że był mistrzem autopromocji całe dekady przed epoką Facebooka i w ogóle internetu.
Od końca lat pięćdziesiątych mówi się o nim coraz więcej, ma wystawy w Polsce i za granicą. O tym, że jest popularny, wiedzą nawet złodzieje. Kiedy Centralne Biuro Wystaw Artystycznych organizuje mu wystawę, po drodze ginie czwarta część jego prac. Trudno o bardziej wymowny znak popularności. Wygląda na to, że wykupił zwycięski los na jakiejś loterii.
Bliscy wspominają również o mieszkaniach. Kiedy był już znany, dostawał je z przydziału, zwłaszcza że miał dużą rodzinę. Podobno w sumie otrzymał aż pięć. Też je rozdał. Choć być może to kolejna stworzona przez niego legenda. Ale prawdopodobna, bo nie ulega wątpliwości, że gdyby miał te mieszkania i mógł je rozdać, to z całą pewnością by to zrobił. Zdumionym przyjaciołom jawił się niczym krajowiec z jakiegoś mitycznego lądu na Pacyfiku, który gościowi oddałby wszystko, łącznie z własnym materacem.
Tymczasem sam nadal mieszka z córkami w pokoju z kuchnią przy ulicy Plebiscytowej 37 w Katowicach, nie zastanawia się, czy rodzina nie potrzebowałaby czegoś większego. To malutkie mieszkanie staje się klubem dyskusyjnym, pielgrzymują tu lokalni artyści. Henryk Waniek, śląski malarz i pisarz, osadził pod tym adresem akcję w jednym z rozdziałów swojej książki Finis Silesiae.
Lachur beztrosko rozdaje też rzeczy osobiste i zastawia domowe sprzęty. Jednemu ze znajomych opowiada, jak wspomógł biedne dzieci; przyjaciel wysłuchuje historii i pyta Lachura, czy już wykupił swój budzik z lombardu. Oczywiście budzik wciąż tam leży.
Póki chodziło o prywatne środki Lachura, honoraria za obrazy, dotykało to tylko jego rodzinę. Problem zaczął narastać, kiedy w instytucji, której szefował, pojawiły się stałe środki, etaty i delegacje.
Na początku w Studiu zawsze było za mało pieniędzy, zresztą ci, którzy wytwórnię zakładali,