lotów bojowych.
To było piekło. Simka i jego koledzy przez pierwsze godziny nie wychodzili z okopów. Następnego dnia Ślązak z Kobióra nie zapomniał do końca życia. Rosjanie wściekle atakowali, wydawało się, że jest ich niekończąca się masa. Nagle Simka poczuł ogromny ból: trafił go pocisk. Potem zemdlał.
Niemcy tego dnia stracili ponad pięćdziesiąt czołgów i zostali wyparci poza zewnętrzny pierścień obrony Stalingradu. Simka zaś stracił prawą nogę. Kiedy trafił do szpitala w Austrii, lekarze zdecydowali jednoznacznie – musi zostać amputowana tuż poniżej kolana. Tułał się po szpitalach przez kolejnych kilka miesięcy, wreszcie wrócił na rodzinny Śląsk. Do końca wojny pracował w magistracie Katowic.
Przez wiele lat pracy w Studiu Simka miał popisowy kawał. Kiedy tylko pojawiała się nowa pracownica, niby to usiłował podciągnąć sobie skarpetkę, a potem, zirytowany jej opadaniem, prosił dziewczynę o pineskę i z rozmachem wbijał ją sobie w nogę, przypinając skarpetkę – po czym zabierał się spokojnie do pracy.
Kiedy Simka leżał w kolejnych szpitalach, powołanie do Wehrmachtu otrzymał A.M., czyli Alojzy Mol, człowiek, którego imię i nazwisko kojarzyły wszystkie dzieci w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, podobnie jak Otokara Balcego – były tak oryginalne i charakterystyczne, że wyglądały niemal na pseudonimy. W 1943 roku Alojzy Mol miał ledwie dziewiętnaście lat i przyspieszony kurs dojrzewania za sobą. Ojca nie znał, wychowywała go matka, Berta. „Po wyjściu ze szkoły moim marzeniem było płótno, farby i pędzle, ale osobiste pochodzenie i warunki finansowe nie pozwoliły mi na dopięcie celu. Dlatego w dniu 1 września 1938 roku poszedłem do sklepu spożywczego jako pomocnik kupiecki, aby częściowo zapracować na utrzymanie” – opisywał te lata w swoim życiorysie. Dalszy ciąg wyznaczył wybuch wojny. Alojzy musiał porzucić dotychczasowe zajęcie, bo nie znał niemieckiego. W 1942 roku został skierowany na przymusowe roboty do dworu w Dziećkowicach. Tu znów przepracował blisko rok. W styczniu 1943 roku nakazano mu w ciągu dwudziestu czterech godzin stawić się w swoim garnizonie. Nieopierzonych rekrutów wywieziono na wschód.
Podczas kilkunastu następnych miesięcy ten pochodzący spod Mysłowic chłopak parę razy wręcz cudem uniknął śmierci. Żołnierze nocowali w jamach wygrzebanych w ziemi. Zwykle mieściły one dwie osoby; Mol spał z kolegą Austriakiem. Kiedy nadszedł rozkaz, że jeden z nich ma się stawić u dowódcy, Mol się ociągał, wolał pozostać w jamie, Austriakowi też nie chciało się iść. Ostatecznie to Polak pobiegł. Kiedy wrócił – zastał tylko wielki lej po bombie. Po koledze nic nie zostało. Po kolejnej ofensywie Rosjan jego oddział został rozbity. Mol trafił do sowieckiej niewoli.
Stefan Simka w mundurze Wehrmachtu
Źródło: archiwum rodzinne Stefana Simki
M.W., czyli Marian Wantoła, miał osiemnaście lat, gdy przypomniała sobie o nim niemiecka armia. „Ponieważ moi rodzice posiadali III grupę niemieckiej volkslisty, zostałem dnia 4 kwietnia 1944 roku wciągnięty do armii niemieckiej” – napisał potem w swoim życiorysie złożonym w Studiu. Wehrmacht potrzebował wciąż nowych żołnierzy, pociągi były zapełnione młodymi ludźmi, którzy mieli się stać mięsem armatnim. Wantoła opowiadał potem kolegom surrealistyczną historię o tym, jak w czasie walk o Festung Breslau w 1945 roku uratował go jakiś Austriak. Polak siedział w okopach; Rosjanie prowadzili ostrzał, a on czytał sobie Pana Tadeusza. Zauważył to jakiś Niemiec. Gdy zobaczył polską książkę, wyciągnął pistolet. Podbiegł inny oficer, zaczęli się kłócić i w końcu udało się przekonać Niemca, żeby dał spokój – a Wantoła wrócił do lektury.
Marian, życiowy optymista, już w pociągu rysował swoim kolegom i dowódcom portrety. Miał szczęście, nie nawojował się zbyt długo. Po kilku miesiącach był już w niewoli rosyjskiej.
Losy W.W., czyli Wacława Wajsera, potoczyły się inaczej. Przed wojną młody Weiser – tak się wtedy nazywał – mieszkał w Woźnikach Śląskich koło Lublińca. W 1937 roku ukończył szkołę podstawową w Hajdukach Wielkich (obecnie Chorzów). W czasie okupacji Wacek został wysłany na przymusowe roboty do Niemiec. Pracował w gospodarstwie rolnym i wtedy nadeszło wezwanie z armii; w listopadzie 1942 roku złożył przysięgę. Po przeszkoleniu wysłano go do Normandii, do mieszanej jednostki, w której służyli Polacy i Czesi.
6 czerwca 1944 roku rozpoczęła się największa operacja desantowa II wojny światowej – lądowanie aliantów w Normandii. Otworzyła ona drugi front w Europie. Wacek już wcześniej planował, że kiedy tylko nadarzy się okazja, spróbuje dać nogę. Teraz, wykorzystując zamieszanie i panikę w szeregach Niemców, zdołał się przedostać na stronę aliantów, a później jako jeniec trafił do obozu w Anglii. „W obozie polskim (jedyny obóz dla Polaków jeńców) byłem współinicjatorem strajku, który trwał całe cztery tygodnie, a był protestem przeciw pozostawianiu nas na terenie Anglii” – relacjonował w swoim życiorysie. Do kraju powrócił 7 lipca 1947 roku. Nieco ponad miesiąc później trafił do Lachura.
Podobnie jak życiorysy współpracowników ze Studia, także swoje własne wojenne losy Alfred Ledwig opisywał w zakamuflowany sposób. Dużo miejsca poświęcił na przykład kolegom, z którymi jakoby doskonale się bawił w 1944 i 1945 roku. Zapamiętał, że brali udział w pracach fortyfikacyjnych, zawodach strzeleckich i zaczytywali się książkami Karola Maya o detektywie prowadzącym śledztwa w Berlinie. Prawdziwy Berlin tymczasem płonął, a organizacja, w której tak doskonale bawili się Ledwig i jego przyjaciele – opatrzona przez niego dyskretnym skrótem HJ (czyli Hitlerjugend) – została wkrótce rozwiązana. On sam wrócił na Śląsk.
Dlaczego wojenna przeszłość połowy pracowników Studia nie była przeszkodą, żeby zatrudnić ich w nowej Polsce? Może władzom się wydawało, że ludzie, na których można w razie czego ukręcić bicz z wiedzy o ich służbie w niemieckiej armii, będą bardziej posłuszni. Oczywiście nie wszyscy ci, którzy odpowiedzieli na anons Zdzisława Lachura, przeszli wojnę w niemieckich mundurach. Jedynym ze Ślązaków, który nie podpisał volkslisty, był najlepszy animator Studia – Rufin Struzik. Jego dziadek walczył w powstaniu śląskim o polski Śląsk.
Operatorem kamery został Mieczysław Poznański; jego asystentem był Tadeusz Mizgalski. Dostali amatorską kamerę 16 mm, którą jakimś cudem prywatnie załatwili rodzice Zdzisława Lachura. Kierownikiem zespołu, a zarazem scenarzystą, projektantem i reżyserem został oczywiście Zdzisław Lachur. Ale to nie on stał się królem Studia, tylko ten poważny dwudziestoparolatek, tak bardzo przypominający wszystkim młodego Walta Disneya, że dostał ksywkę „Disney” – Władysław Nehrebecki.
Urodził się w Borysławiu koło Lwowa. Jego rodzice byli tak biedni, że oddali sześcioletniego Władka do założonego w 1874 roku w niewielkiej wsi Drohowyż Instytutu Drohowyskiego dla Sierot i Ubogich. Tam Nehrebecki skończył szkołę podstawową i dopiero jako czternastolatek wrócił do rodziny. O wojennych losach ojca opowiada jego syn Roman Nehrebecki:
– W czasie wojny tatę wywieziono na roboty do Niemiec. On na te roboty to tak naprawdę zgłosił się sam, by uciec przed bandami UPA. Kiedy po wojnie wrócił, dostał się do punktu repatriacyjnego w Czechowicach-Dziedzicach.
„Dziś na pytanie, jak to się stało, że trafiłem do filmu rysunkowego, nie potrafiłbym precyzyjnie odpowiedzieć – wspominał swoją drogę zawodową w tekście dla »Trybuny Robotniczej« sam Władysław. – Na pewno inspiracją stały się znakomite w latach trzydziestych kreskówki Disneya o przygodach Mickey Mouse, której popularność w 1935 roku była większa aniżeli Grety Garbo czy Marleny Dietrich. Przyznam się, choć trudno w to uwierzyć, że o pracy w filmie marzyłem już w szkole podstawowej, zdradzając duże zamiłowanie do rysunków”.
Władysław