się winny. Nie powinien marzyć o bieganiu po wrzosowiskach jak Pochmurny Pęd i Osikowy Zachód. Pewnego dnia jego klan będzie na nim polegał. Może być dumny, że podąża śladami ojca. Wysunąwszy pazury, zaczął skrobać ziemię, rozrzucając ją na wszystkie strony.
– Powoli. – Ojciec trzepnął go po grzbiecie ogonem. – Nie kopie się po to, by tworzyć stosy ziemi.
Wyżek przysiadł i potrząsnął głową, by strącić pył. Czyli dało się jednak kopać inaczej?
Piaszczysty Kolec wbił łapę w miękką glebę i nabrał jej grudkę. Odepchnął ją zdecydowanym ruchem, po czym nabrał kolejną. Wkrótce pogłębiał już dziurę, łapa za łapą, a u jego boku rosła schludna kupka ziemi. Kociak odczuł dumę z ojca, silnego i pewnego siebie, jak gdyby nie istniała dziura, której nie byłby w stanie wykopać; jak gdyby nie było gleby, której nie mógłby formować swoimi łapami.
– Pozwól mi spróbować. – Wyżek wyciągnął łapę i nabrał sypkiej ziemi.
Piaszczysty Kolec się cofnął. Malec czuł na sobie jego spojrzenie, gorętsze niż przygrzewające słońce. Kopał coraz bardziej zawzięcie, powiększając luźny kopczyk obok pogłębiającej się dziury.
– Kopię tunele! – pisnął.
– Uważaj! – Wraz z ostrzeżeniem ojca na uszy Wyżka spadła lawina sypkiej ziemi. Kichnął, wyprostował się i otrzepał futerko, patrząc zagniewany na pył grzebiący jego wysiłek.
Ojciec powstrzymał łapą zawał.
– To, co usypujesz, jest równie ważne jak to, co pogłębiasz. Przyklepuj z całej siły wszystko, co wydobędziesz, inaczej będziesz musiał powtórzyć każde machnięcie łapką.
Wyżek zmarszczył wąsy. To było trudniejsze, niż sądził. Skupił się, wskoczył do otworu i wznowił pracę. Tym razem przyklepywał starannie glebę, dzięki czemu pozostawała na miejscu, aż w końcu mógł włożyć w dziurę obie łapki i zaczął nimi przebierać, powtarzając poprzednie czynności, jak nauczył go ojciec.
– Bardzo dobrze, Wyżku. – Duma w głosie Piaszczystego Kolca była wyraźnie słyszalna.
Malec stłumił mruczenie i kopał dalej. Dziura była już tak głęboka, że musiał przysiadać na tylnych łapkach, by sięgnąć w głąb.
– Zwolnij.
– Wszystko w po… – Nim zdążył dokończyć, nogi wyślizgnęły się spod niego i runął w otwór pyszczkiem. Ból przeszył jego łapki, które wygięły się pod dziwnym kątem, a pazury się wyciągnęły. Ziemia osypała się na niego, dusząc i spychając jeszcze głębiej.
Pomocy! Zostanę pogrzebany żywcem! – pomyślał jeszcze.
W jego ogonie zatopiły się zęby i poczuł szarpnięcie.
– Wszystko dobrze? – spytał ojciec, wypuszczając malca i przypatrując mu się uważnie.
– Nie! – Bródka Wyżka drżała, a pazurki paliły żywym ogniem. – Nie mogę tego robić! Nie cierpię kopania dołów i nie chcę być podkopkiem! – W jego gardle narastał szloch, a ziemia piekła go w oczy. – Blada Ptaszyno! – Ciężko dysząc, odwrócił się i popędził ku żłobkowi.
Rozdział 2
Piaszczysty Kolec popędził za synem.
– Świetnie sobie radziłeś!
– Wcale nie! – W Wyżku wzbierał gniew. Oczy łzawiły mu z wysiłku. – Wpadłem do środka i zraniłem się w pazurki!
Zatrzymał się przed wejściem do żłobka i wyciągnął demonstracyjnie łapkę.
– Tylko je nadwyrężyłeś, nic ci nie będzie.
Kociak zamrugał.
– Nie możesz tego wiedzieć! – Jak przez mgłę dostrzegł czarno-białą sierść matki.
– Wyżku! – Kotka wypełzła na trawę. – Co się stało?
Malec otarł się o jej miękką sierść.
– Wpadłem do dołu i ziemia dostała mi się do oczu! – Zacisnął powieki, gdy Blada Ptaszyna zaczęła delikatnie je lizać.
– Już lepiej?
Czekała, aż ostrożnie otworzy oczy. Pieczenie ustąpiło. Potrząsnął głową, strącając ziemię z uszu.
– Zraniłem sobie też łapki!
Pochyliła się i je obwąchała.
– Nic im nie jest – miauknęła. – Wejdźmy.
– Wyżku! – Piaszczysty Kolec zrobił krok do przodu. – Nie poddawaj się jeszcze.
– Daj mu spokój – mruknęła Blada Ptaszyna. – Jest przerażony.
Kociak spojrzał za siebie. Bursztynowe oczy ojca zaokrągliły się ze zmartwienia.
– Spróbuję później – miauknął kocurek z wahaniem.
– Zobaczymy. – Matka popchnęła go głową ku wnętrzu żłobka.
– Musi się nauczyć… – zaczął rudy kocur.
Wyżek nie usłyszał reszty zdania. Sierść Bladej Ptaszyny szumiała mu w uszach, gdy kotka prowadziła go ku ich legowisku. Zwinął się w kłębek na wełnianym posłaniu.
– Gdzie jest Orlicowe Skrzydło? – spytał, nie dostrzegłszy matki Kaszelka. – I Mglista Mysz? – Gniazdo brązowej karmicielki było puste; po Żytce, Łańce i Rogatku też nie pozostało ani śladu.
– Orlicowe Skrzydło jest przy stercie zdobyczy – powiedziała matka, moszcząc się obok niego. – Mglista Mysz poszła na łowy.
– Łowy? – powtórzył z niedowierzaniem.
Karmicielki przecież nie polowały, opiekowały się tylko kociakami.
Blada Ptaszyna westchnęła.
– Przez ostatnie kilka księżyców tęskniła za przebywaniem na wrzosowiskach, a jej kocięta już jej nie potrzebują.
U wejścia do żłobka coś zaszeleściło; Orlicowe Skrzydło wcisnęła się do środka. Przyniosła woń świeżego królika.
– Kto tęskni za wrzosowiskami? – Usadowiła się w swoim legowisku.
– Mglista Mysz.
Druga kotka oblizała pyszczek.
– Sama zbyt długo już nie czułam wiatru w sierści – miauknęła rzewnie.
Wyżek odwrócił się do matki, która przed jego narodzinami była podkopkiem.
– A ty? Tęsknisz za przebywaniem pod ziemią? – spytał.
– Oczywiście.
Kociak nie był przekonany. Któż chciałby spędzać cały dzień w ciemnościach?
Orlicowe Skrzydło położyła ogon na łapach.
– Jeszcze trochę potrwa, zanim znów będziesz kopać, Blada Ptaszyno. – Miauknięcie karmicielki zabrzmiało złowróżbnie.
– Dlaczego? – spytał Wyżek, z zaciekawieniem przyglądając się matce.
– Gdy się kociłam, przebiegało to w trudach. Straciłam Ziębkę. – Kotka się wzdrygnęła. – Trochę mi zajmie, nim dojdę do siebie.
Malec odszukał jej wzrok; nigdy nie był w stanie ocenić, czy jego matka była smutna, czy po prostu zmęczona.
– Dlaczego Ziębka zmarła? Czy źle ją urodziłaś?
– Sza!