Właśnie dlatego mówimy „decyzja o adopcji” zamiast „oddać do adopcji”.
Kto wie? Może coś w tym jest? Jednak, szczerze mówiąc, mnie to nie przekonało. Dlatego postanowiłam pojechać do Korei – by poznać biologiczną matkę.
W ten sposób trafiłam do poczekalni sierocińca w samym środku Seulu, gdzie właśnie czekam, by się z nią spotkać. Gdy miałam trzy dni, przywieziono mnie tu ze szpitala. Budynek położony jest w zapuszczonej części miasta, którą jakimś cudem udało nam się omijać przez pierwsze dziesięć dni naszego wyjazdu. Pilnie potrzebuje remontu. Sprawił na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Farba na ścianach ma odcień szarej zieleni. Każdy szmer powoduje głośne echo. Meble są obszarpane i do niczego nie pasują. Pachnie stęchlizną.
Siedzę w poczekalni razem z piętnastoma innymi amerykańskimi rodzinami, które adoptowały dzieci z Korei. Wszyscy odbyli już swoje spotkania i od godziny czekają tylko na mnie, aby móc się wreszcie wydostać z tego okropnego miejsca. Jestem ostatnia, a beze mnie nie mogą wyjść. Niecierpliwią się więc coraz bardziej.
Tuż obok usadowiła się rodzina Smithów z uzależnionymi od cukru bliźniaczkami – Elsą i Elizabeth, które biegają w te i z powrotem po korytarzu. Pan Dahl przycupnął na ławce razem ze swoją trzydziestoletnią, urodzoną w Korei córką. Kobieta zanosi się z byle powodu płaczem, więc w torebce trzyma wielkie opakowanie chusteczek. Max Klein gra w jakąś bezsensowną grę na telefonie, która pochłania go od początku wyjazdu. Katherine Austin siedzi oparta na krześle, z wyprostowanymi plecami, ściśniętymi kolanami i dłońmi na udach. Ma tyle lat co ja i jest napięta jak struna fortepianu. Za nią stoją jej nieszczęśni rodzice, którzy zupełnie nie wiedzą, jak jej pomóc. Wszyscy co jakiś czas na mnie spoglądają, jakby to była wyłącznie moja wina, że muszą tu jeszcze siedzieć. Sama się zastanawiam, dlaczego to tak długo trwa, pragnąc, żeby było już po wszystkim.
Na kolanach mam album ze zdjęciami dla mojej matki. Przygotowanie go zajęło mi mnóstwo czasu. Zebrałam wszystkie ważniejsze momenty w moim życiu uwiecznione na fotografiach: od tej, na której widać mój przylot z Korei oraz mnóstwo rodziny i znajomych, czekających, aby mnie przywitać przy bramce nr 33 portu lotniczego Minneapolis-Saint Paul, aż do zdjęcia z mamą w szpitalu dzień przed jej śmiercią. Wygląda na nim strasznie, ale musiałam je dołączyć. W końcu to moja ostatnia pamiątka po niej. Do każdej fotografii dodałam opis. Pisałam ręcznie, pismem kaligraficznym.
Album jest naprawdę idealny. Musi być. Jeśli moja biologiczna matka naprawdę podjęła decyzję o adopcji z miłości do mnie, to chcę jej pokazać, że wszystko mi się ułożyło i że postąpiła słusznie. A gdyby okazało się, że oddała mnie, bo byłam dla niej tylko ciężarem, wówczas mam zamiar jej uświadomić, że popełniła wielki błąd. Przecież mogę nawet kiedyś skończyć studia. Pragnę, by wiedziała, że jej mały ciężar dorósł i doskonale sobie bez niej radzi. Wiem, trochę przesadzam, ale i tak jej przecież o tym nie powiem.
Jest mi coraz bardziej niedobrze. Spojrzenia zniecierpliwionych rodzin doprowadzają mnie do rozpaczy. Tata proponuje, by zapytać kogoś, dlaczego to wszystko tyle trwa, ale wtedy wywołuje nas pracownica amerykańskiej opieki społecznej – tęga kobieta o prostych siwych włosach. Z jej oficjalnego surowego uśmiechu wnioskuję, że nie czeka mnie nic przyjemnego. Biorę album i podążamy za nią do małego, źle oświetlonego pomieszczenia, gdzie zajmujemy miejsca przy chwiejącym się stole.
Urzędniczka kręci głową. Już się nie uśmiecha.
– Bardzo mi przykro, że muszę to pani powiedzieć. Spotkanie z pani matką nie będzie możliwe, ponieważ ona… nie żyje.
Przez chwilę patrzę na kobietę nieprzytomnym wzrokiem. Może się przesłyszałam?
– Nie żyje? – wykrztuszam wreszcie.
– Obawiam się, że tak. – Kiwa głową. – Bardzo mi przykro.
Kiedy ta wspaniała wiadomość w końcu do mnie dociera, udaje mi się zebrać myśli, by spytać, w jaki sposób moja matka zmarła. Pracownica urzędu odpowiada, że dwadzieścia lat temu podczas porodu. Mojego porodu. No po prostu znakomicie. Co zatem z biologicznym ojcem?
Kobieta otwiera szarą teczkę i zaczyna przeglądać jej zawartość. Po chwili oznajmia, że moja matka w chwili porodu nie była zamężna i nie wiedzą, kto nim jest. Dopytuję o rodzeństwo. Tego też nie wiedzą. Rozmówczyni twierdzi, że zdobycie takich informacji było niemożliwe ze względu na okoliczności adopcji.
Pięknie. Mój ściśnięty żołądek zawiązał się w supeł. Ogarnia mnie przejmujące, lecz niezrozumiałe poczucie winy: zupełnie jak wtedy, gdy zmarła mama. Mam ochotę nawrzeszczeć na tę kobietę. Patrzę jednak tylko na swój album i muskam palcami napis „Moje życie”.
– Jak to się stało? – pyta ojciec, próbując najwyraźniej jakoś pomóc. – Dlaczego nas nie uprzedzono, zanim tu przyjechaliśmy?
– Panie Carlson, sierociniec ma straszne problemy z funduszami – odpowiada urzędniczka. – Ma też za mało pracowników, więc nie zawsze są w stanie wszystko sprawdzić.
– Anna czekała na to spotkanie od miesięcy – zauważa tata.
Kobieta porusza głową, jakby nie mogła się zdecydować, czy nią pokręcić czy pokiwać.
– Rozumiem. My też nic nie wiedzieliśmy. Przykro mi.
Tata spogląda na mnie niepewnie.
– Chyba powinienem porozmawiać z dyrektorem tego ośrodka.
Chcę się stąd wydostać, zanim wszystko wymknie się spod kontroli.
– Chodźmy już – mówię.
Chwytam album i wybiegam z pomieszczenia.
Biegnę środkiem poczekalni w stronę wyjścia. Nawet bliźniaczki Smithów zamierają na mój widok. Pani Dahl chwyta za swoje chusteczki. Max spogląda znad telefonu, a Katherine odwraca ku mnie głowę i zaczyna mi się uważnie przyglądać. Wszyscy są ciekawi, co się stało, dlaczego tak długo odwlekano moje spotkanie i czemu trwało tylko kilka minut. Nie chcę na nich patrzeć. To nie ich sprawa. Przyciskam do siebie album i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że skoro nadal go mam, od razu wiadomo, że nie spotkałam się z matką. Podchodzę do stojącego w kącie kosza na śmieci, zamierzając pozbyć się „dowodu”, ale nie daję rady. Zbyt dużo czasu mu poświęciłam.
Wychodzę na zewnątrz. W gorącu i duchocie nie potrafię złapać oddechu, do tego oślepia mnie słońce. Obok stoi nasz autobus. Spaliny tylko pogarszają sytuację. Odwracam się i zamykam oczy. Nie mogę uwierzyć w to, czego się dowiedziałam. Co za koszmar. Czuję się jak idiotka. Nie powinnam była tu przyjeżdżać.
Po kilku minutach ruszam w stronę autokaru. Naprzeciwko mnie staje nagle staruszka z siwymi włosami zaplecionymi u góry głowy. Wciska mi do ręki niewielkie zawiniątko i szepce:
– To dla ciebie. Nikomu tego nie pokazuj. Musisz koniecznie wysłuchać mojej historii, żeby zrozumieć, co ten przedmiot oznacza. W środku jest adres. Przyjdź sama.
Zerkam na paczuszkę, a potem na kobietę, która w pośpiechu się oddala.
– Niech pani zaczeka! – wołam.
Ale ona zniknęła już za drzwiami sierocińca.
Spoglądam na tajemnicze zawiniątko jeszcze raz. Jest nieco większe od portfela, obwinięto go wypłowiałą ciemnobrązową tkaniną i zawiązano sznurkiem. Zdążam tylko za niego pociągnąć, bo w drzwiach domu dziecka pojawia się tata, który nerwowo szuka mnie wzrokiem. Za nim wyłaniają się spieszące ku autokarowi rodziny poznane w czasie podróży do Korei. Starają się na mnie nie patrzeć, ale zupełnie im to nie wychodzi. Tata kładzie mi dłoń na ramieniu i uśmiechem dodaje otuchy. Wkładam ukradkiem paczuszkę do torebki i ruszam wraz z ojcem do autobusu.
W drodze do hotelu myślę