Andrews William

Córki smoka


Скачать книгу

porozmawiałabym o wielu sprawach. Marzę, żeby wszystko sobie z nim wyjaśnić i zrzucić z siebie ten cały ciężar. Ale z jakiegoś powodu odpowiadam, że nie mam ochoty. Wolę chyba odłożyć to na później. Tata wygląda, jakby poczuł się urażony, a jednocześnie mu ulżyło. W każdym razie szybko kładzie się do łóżka.

      Serce mi pęka, gdy na niego patrzę. Miałam nadzieję, że wycieczka do Korei podniesie go na duchu, ale tak się nie stało. Od początku podróży właściwie się nie odzywa. Nie studiuje zawzięcie przewodników i nie wprawia mnie w zażenowanie ciągłymi pytaniami – tak jak wtedy, kiedy podróżowaliśmy z mamą. Chyba oboje bez przerwy o niej myślimy. Skakałaby z zachwytu, gdyby mogła tu z nami być.

      Leżę w łóżku, wpatrując się w sufit i próbując przypomnieć sobie wszystkie miejsca, które odwiedziliśmy w Korei: pałace, muzea i zdemilitaryzowaną strefę między Koreą Południową a Północną. Do tego przychodzi mi na myśl wizyta w sierocińcu i ogromnie przygnębiająca wiadomość, że zabiłam swoją biologiczną matkę. Usiłuję wszystko złożyć w sensowną całość, ale nie jestem w stanie. Emocje z dzisiejszych zdarzeń są jeszcze zbyt świeże. Otulam się więc kołdrą i rozmyślając, co może mnie spotkać następnego dnia, zasypiam.

      TRZY

      W nocy miałam koszmary. Mama zawsze mówiła, że w snach ujawnia się prawdziwa natura człowieka, bo jest wtedy zbyt zmęczony, by udawać. Kiedy byłam mała, chciałam je zapamiętywać, ale zawsze mnie przerażały, sprawiając, że zaczynałam się bać samej siebie. Dlatego teraz nie zamierzam o nich myśleć. Jestem strasznie zmęczona i czuję, że to jeden z tych dni, podczas których wszystko sprawia mi trudność. Naciągam kołdrę na głowę, marząc o pozostaniu w łóżku. Wtedy przypominam sobie grzebień z dwugłowym smokiem i nagle chęć odwiedzenia tajemniczej kobiety powraca. Natychmiast się podnoszę.

      Wyjazd do Itaewon zaplanowano na dziewiątą trzydzieści. Tata jest już prawie gotowy i goli się przed lustrem.

      – Dzień dobry, tato! – wołam.

      Mamrocze coś w odpowiedzi. Mam nadzieję, że mi pomoże. Gdy wychodzi z łazienki, od razu oświadczam, że chcę się spotkać z tajemniczą kobietą i poznać historię grzebienia. Proszę, by powiedział doktorowi Kimowi, że źle się czuję, więc nie mogę pojechać do Itaewon.

      – Jesteś pewna? – pyta, zakładając koszulę. – Może oddaj grzebień doktorowi Kimowi i jedź z nami.

      – Tato, naprawdę – odpowiadam tonem, który ma mu przypomnieć, że nie jestem już dzieckiem.

      Po ciężkim westchnieniu godzi się na mój plan.

      – Obiecaj, że będziesz uważać – dodaje.

      Zapewniam, że nie ma się czym martwić i że gdy wróci z Itaewon, będę już na niego czekać. W odpowiedzi wyjmuje z portfela dwieście dolarów i podaje mi je ze smutnym uśmiechem, po czym opuszcza pokój.

      Wymykam się z hotelu kilka minut po wyjeździe wycieczki i wsiadam do jednej z maleńkich białych taksówek. Widać je w Seulu dosłownie wszędzie. Podaję kierowcy adres.

      – Pani pewna? – pyta.

      Sądząc po mnóstwie iksów w nazwisku, które widnieją na jego identyfikatorze, musi być Chińczykiem. Jest chorobliwie chudy. Nad uszami zwisają mu cienkie włosy. Czytam adres jeszcze raz.

      – Dobrzy – odpowiada. – Czydzieszci dolary, Emerikanka. Albo czydzieszci pięcz tysiące koreańskie wony.

      Chyba zażądał za dużo, ale jest mi wszystko jedno, więc się zgadzam. Ruszamy główną ulicą, kierując się na południe, w stronę rzeki Han. Nad miastem wisi brązowa mgła. Zanosi się na kolejny duszny dzień. Jedziemy przez dzielnicę finansową Seulu, mijamy więc ogromne galerie handlowe – Kosney oraz Hyundai – i dziesiątki luksusowych butików, takich jak Bulgari, Gucci czy Jimmy Choo. Pomiędzy nimi jest mnóstwo mniejszych sklepów z neonowymi napisami w hangulu1, języku angielskim, japońskim, chińskim i w jeszcze kilku innych, których nie potrafię rozpoznać. Komercyjne kawiarnie przeplatają się z ekskluzywnymi restauracjami. Uliczni handlarze próbują wcisnąć przechodniom swoje towary. Ludzie tłoczą się na chodnikach, a ulice są zapchane samochodami. Przejeżdżamy mostem Mapo przez rzekę Han. Z każdej strony wychylają się ponure jak żołnierze na warcie wieżowce.

      Zostawiamy za sobą następny most i skręcamy w kolejną dzielnicę pełną sklepów. Taksówkarz jedzie najdłuższą trasą, żeby uzasadnić horrendalnie wysoką cenę przejazdu. Nie protestuję. Czuję się lepiej i ta przejażdżka całkiem mi się podoba. Gdy otwieram okno, do samochodu wdziera się mnóstwo zapachów – taniego jedzenia, spalin i pyłu. Wszędzie widzę neony i znaki w hangulu, ludzi ubranych w barwne stroje, wszędzie samochody, taksówki z niebieskimi oznaczeniami i hałasujące ciężarówki. W okolicy znajdują się głównie bloki mieszkalne. Słyszę klaksony, ryk silników i krzyki handlarzy. Wokół promieniuje niesamowita energia.

      Czuję ducha Korei. Zrozumiałam, gdzie się kryje, dopiero po uwolnieniu się od wycieczki. Nie odnalazłam go w pałacach, muzeach czy atrakcjach turystycznych. Jest na ulicy.

      W tym kraju się urodziłam. Mam takie samo DNA jak ci ludzie. Mogę wreszcie poznać prawdę o sobie.

      Do tego podarowano mi grzebień. Jestem już pewna, że okaże się dla mnie cenny. Jednak do tej pory nie obejrzałam go zbyt uważnie. Wyjmuję więc paczuszkę z torebki i zaczynam badać grzebień z każdej strony. Ciemna barwa skorupy żółwia pięknie kontrastuje z bielą kości słoniowej, z której wykonano smoka. Nie mogę przestać się zachwycać jego kształtem i elegancją. Złoty grzbiet jest doskonałym wykończeniem tego cuda. Zastanawiam się, jak to możliwe, że niepozorna staruszka mogła posiadać coś tak wspaniałego. I dlaczego chce mi to oddać?

      – Czo tam ma?

      Wzdrygam się i podnoszę wzrok, lekko przestraszona. Stoimy na światłach, a taksówkarz siedzi z ręką przerzuconą przez oparcie i wskazuje na grzebień.

      – To… Cóż… Tylko prezent.

      – Preżent? – dopytuje. – Żartuje? To poważne szprawa! Komu da?

      – Nie, nie, to ja dostałam od kogoś.

      Szybko wsuwam zawiniątko do kieszeni. Kierowca uśmiecha się szeroko, pokazując zepsute zęby.

      – Duża szczęszcie! To poważne szprawa! Poważne!

      Jestem ciekawa, czy daleko jeszcze do celu podróży. Taksówkarz twierdzi, że niedługo będziemy na miejscu, i odwraca się w stronę kierownicy. Po chwili światła się zmieniają i jedziemy dalej. Wkrótce intensywne kolory zastępuje wszechobecna szarość. Okolica wygląda na seulskie getto, wszędzie jest brudno. Zrobiło się pusto i dostrzegam coś, czego do tej pory w tym kraju nie widziałam: śmieci na ulicy. Zamykam okno i zapadam się w siedzenie. Skręcamy w wąską uliczkę, przy której stoją nędzne budynki. Zatrzymujemy się przy krawężniku, a taksówkarz oświadcza, że to tutaj.

      Paskudny ośmiopiętrowy wieżowiec upstrzony jest zardzewiałymi klimatyzatorami. W jednym z okien jakaś kobieta bezmyślnie patrzy przed siebie. Po chodniku człapie staruszek. Nad rozpadającym się wejściem widać napis w hangulu i numer 315. Pytam, czy to dobry adres. Kierowca zapewnia, że tak.

      – Chcze, żeby czeka? – Patrzy z ciekawością.

      Rozglądam się wokół i dociera do mnie, że jeśli nie zaczeka, to będę musiała przejść przez tę odrażającą okolicę na piechotę w poszukiwaniu innej taksówki.

      – Tak, niech pan poczeka – odpowiadam.

      – Ja czeka – oznajmia, wyłączając silnik. – Piętnaszcze dolary, Emerikanka,