ramieniu miał białą opaskę informującą, że należy do japońskiej żandarmerii wojskowej – Kempeitai. Soo-hee podała mu rozkaz.
Stałyśmy w dużym pomieszczeniu z wysokim sufitem i drewnianą podłogą, wypełnionym mnóstwem identycznych biurek. Dziesiątki Koreańczyków stały w kolejkach, by porozmawiać z żołnierzami. Na ścianie wisiała japońska flaga. Czerwone kółko przypominało mi wielkie oko, które nigdy się nie zamyka i przez cały czas wszystkich obserwuje. Za oknem zapadał zmierzch i wszystko zrobiło się szare.
Kempei5, niski łysy człowiek, oderwał się na moment od pracy i spojrzał na nas od niechcenia.
– Zwracajcie się do mnie „sierżancie”. Jestem z Kempeitai i musicie okazywać mi szacunek.
– Tak jest, sierżancie – odparła Soo-hee po japońsku.
– Pokażcie mi rozkaz – powiedział żołnierz, wyciągając rękę. Wziął dokument, spojrzał na niego i kiwnął głową.
– Wszystko się zgadza. Jesteście we właściwym miejscu. Ciężarówka, która zawiezie was do fabryki, odjedzie za jakiś czas. Poczekajcie tam razem z innymi. – Wskazał na pomieszczenie, gdzie na podłodze siedziało pięć dziewcząt.
Soo-hee i ja przycupnęłyśmy obok.
Droga do Sinuiju zajęła nam cały dzień i dotarłyśmy na miejsce, gdy słońce było już nisko nad horyzontem. Ojciec zawsze obiecywał, że zabierze mnie do tego miasta, ale nie zdążył przed wyjazdem. Wyobrażałam sobie, że jest takie jak w książkach, które czytałam z matką i ojcem – pełne wysokich błyszczących budynków, lśniących samochodów pędzących po asfaltowych ulicach i eleganckich kobiet spacerujących chodnikami z różowymi parasolkami w ręku. Ale zobaczyłam tu tylko zniszczone niskie domy i głośne ciężarówki wojskowe, zapadające się w piaskowych drogach. Widziałam też setki koreańskich robotników – wyglądali jak zbite psy, które przekradają się do domu.
Przy pensjonacie na obrzeżach miasta zapytałyśmy siedzącego na schodach starego mężczyznę, gdzie udać się z naszym rozkazem. Wskazał na koniec ulicy, nawet nie podnosząc na nas wzroku.
– Komenda wojskowa. Dwupiętrowy budynek z japońską flagą – wyjaśnił.
Po jakimś czasie odnalazłyśmy imponujący bogato zdobiony gmach z japońską flagą łopoczącą na szczycie. Nienawidziłam jej. Przypominała mi o tym, że wszyscy byliśmy poddanymi Japonii. W środku pokazałyśmy rozkaz żołnierzowi, a ten skierował nas do biurka jednego z żandarmów.
Siedząc na twardej podłodze, przyglądałam się dziewczętom. Wszystkie były młode i piękne, każda co jakiś czas rzucała wokół niespokojne spojrzenia. Moją uwagę przykuł fakt, że byłam najmłodsza. Przylgnęłam do siostry.
Soo-hee nachyliła się do dziewcząt i wyszeptała po koreańsku:
– Was też wysyłają do fabryki butów?
– Tak – odpowiedziała dziewczyna z jasną skórą, starsza od nas. – Tak napisano w rozkazach.
– Myślałam, że fabryka jest tutaj, w Sinuiju – dodała Soo-hee – ale kempei powiedział, że będziemy jechać gdzieś ciężarówką.
– Cisza! – krzyknął żandarm znad biurka. – Rozmowy są zabronione!
Pochyliłyśmy głowy i żadna z nas się więcej nie odezwała.
Godzinę później podszedł do nas żandarm w towarzystwie japońskiego żołnierza z ciemnymi oczami i podwójnym podbródkiem.
– Ten człowiek zawiezie was na miejsce – oznajmił. – Za mną!
Ucieszyłam się, bo wreszcie mogłam wstać z twardej podłogi. Byłam głodna, ale równocześnie bardzo ciekawa, jak wygląda fabryka i miejsce, w którym przyjdzie nam mieszkać. Żołnierze wyprowadzili nas na zewnątrz. Słońce już zaszło i wokół panowała ciemność. Naprzeciwko stała kryta plandeką duża ciężarówka. Żołnierz z podwójnym podbródkiem pomógł nam do niej wejść. W środku były skrzynki z żywnością i worki ryżu. Dla nas zostało niewiele miejsca. Kierowca podał jednej z dziewcząt kubek wody i zatrzasnął drzwi pojazdu. Zdążyłam jeszcze dojrzeć, jak kempei wraca do budynku.
Zbiłyśmy się w ciasną grupkę, patrząc na siebie szeroko otwartymi oczami. Skrzynki i worki z ryżem wypełniały niemal całą naczepę. Silnik zaryczał i poczułyśmy nagłe szarpnięcie. Kilka dziewcząt pisnęło. Cały czas trzymałyśmy się za ręce. Dzięki szparze ponad drzwiami zauważyłam, że jedziemy drogą, która prowadzi za miasto. Wkrótce ciężarówka zaczęła się kołysać po wiejskiej drodze. Mijaliśmy pola ryżowe i gospodarstwa. Światła Sinuiju znikały za horyzontem.
– Soo-hee – zapytałam – gdzie oni nas wiozą?
– Nie mam pojęcia – odparła. – Ale raczej nie jedziemy do fabryki butów w Sinuiju.
Dziewczyna o jasnej skórze pokręciła głową.
– Wiedziałam, że tam nie pojedziemy – stwierdziła. – Moja matka powiedziała, że dziewczynki w naszym wieku wysyłają do fabryki włókienniczej w Seulu. Na początku nie chciałam się zgodzić, ale kazała mi jechać. Mówiła też, że praca nie jest ciężka i każdy dostaje tyle ryżu, ile tylko chce.
Przysunęłam się bliżej, żeby lepiej słyszeć, co mówi. Ucieszyłam się, że możemy jechać do Seulu. Zawsze marzyłam o tym, aby zobaczyć wielkie miasto nad rzeką Han, o którym czytałam w książkach. Nawet ojciec nigdy tam nie dotarł. Do tego dziewczyna twierdziła, że praca będzie lekka.
Soo-hee najwyraźniej nie ciekawiło zdanie jasnoskórej, bo szarpnęła mnie, bym znów usiadła tuż obok niej. Tamta zapytała, jak mam na imię.
– Jestem Jae-hee – przedstawiłam się – a to moja siostra Soo-hee.
– Ja nazywam się Jin-sook – odrzekła. – Matka powiedziała, że wszystko, co musimy robić, to wypełniać rozkazy Japończyków.
Potem zwróciła się do wszystkich dziewcząt:
– Słuchajcie mnie i róbcie, co każę.
Wyglądała na najstarszą, więc każda z nas, z wyjątkiem Soo-hee, ukłoniła się lekko. Później już tylko milczałyśmy, skupiając uwagę na chronieniu głów przed kołyszącymi się niebezpiecznie podczas jazdy skrzynkami i workami.
Przycisnęłyśmy się jeszcze bliżej do siebie. Niebo było ciemne, usiane gwiazdami. Dźwięk silnika i kołysanie samochodu zaczęły mnie usypiać. Byłam głodna, spragniona i zziębnięta. Przytuliłam się do siostry, a ona objęła mnie mocno. Dziewczęta zaczęły podawać sobie kubek z wodą. Kiedy przyszła kolej na Soo-hee, nic nie wypiła, lecz od razu wcisnęła go w moje dłonie.
– Pij, mała siostro – szepnęła. – Ja nie mam ochoty.
Wypiłam i podałam kubek dalej.
W końcu udało mi się zasnąć.
Obudziłam się nagle w środku dziwnego snu, w którym uciekałam przed smokiem z grzebienia matki. Ciężarówka akurat się zatrzymała i zapadła grobowa cisza. Wokół panowała zupełna ciemność i nie było śladu choćby najmniejszego ruchu. Przetarłam oczy, odganiając dziwny sen.
– Gdzie jesteśmy? – zapytałam po koreańsku. – Co się dzieje?
– Cicho! – syknęła Jin-sook. – Przez ciebie nas zabiją!
Z tyłu furgonu pojawiło się skierowane w naszą stronę światło. Rozświetlało nalany podbródek i krzaczaste brwi kierowcy.