syna, z ojca robotnika i alkoholika, który parę lat później zaginął w wojennej zawierusze. Albo i nie było ojca – cóż to za różnica? Faktem jest, że Marek nie miał łatwo i od maleńkości wiedział, czym jest prawdziwe życie. Dzieciństwo spędzone zatem na ulicy, przegłodzone i ze wszech miar patologiczne. A potem wiadomo – wojna.
Nastały lata pięćdziesiąte, okres rozkwitu Polski Ludowej i triumfu ludzi pracy. Stolica wstawała z kolan, proletariusze wspólnym wysiłkiem budowali dom za domem i kładli drogę za drogą. Świat był radosny i kolorowy, szczególnie na początku maja. Co prawda z zaspokojeniem przyziemnych potrzeb – mieszkania, jedzenia, ubrania… – bywało różnie, ale ważne, że razem, że do przodu, że rewolucja. Do odbudowy Warszawy potrzebne były materiały budowlane, a najłatwiej zdobywało się gruz, którego nadmiar zalegał w całym kraju. I tak stolicę podnosiło z ruin każde polskie miasto i miasteczko, a nawet wsie. Pomiędzy placami budowy nieustannie krążyły ciężarówki. Na takich właśnie wozach jeździł nastoletni już Marek.
Ten blondyn o twarzy zarazem dziecka i zawadiaki przemierzał kraj wzdłuż i wszerz swoim wielkim, zakurzonym, wydającym potworny huk dżemsem, trąbiąc donośnie na zawalidrogi albo młode dziewczęta. Nosił wiecznie ubrudzony smarem drelich, a w kąciku ust trzymał nieodłącznego papierosa. Z pewnością nieraz gołymi rękami naprawiał na środku szosy przedziurawiony tłumik czy chłodnicę – bez niczyjej pomocy, bo twarda szkoła młodości nie pozwalała mu o nic prosić. A gdy wracał z trasy do domu albo podczas przerw w kursach – pisał. Ciosał zdania szorstkie, proste i szczere, prawdziwie robociarskie, zostawiając tłuste czarne ślady po oleju w zeszytach (a gdy zarobił na maszynę do pisania, także na maszynopisach), które wyciągał zza równie poplamionego kombinezonu i podrzucał redaktorom. Tak wykluła się pierwsza powieść – „o szoferach”, jak to ujął Bohdan Czeszko, dziś niemal zupełnie zapomniany autor zekranizowanego przez Wajdę Pokolenia. Na początku lat pięćdziesiątych Czeszko stał się prawdziwą gwiazdą świata literackiego i autorytetem młodzieży, a jego powieść była niezwykle popularna. To on, wraz z Igorem Newerlym, twórcą jeszcze poczytniejszej Pamiątki z Celulozy, odkrył talent młodego Marka i rozpowiadał o nim po całej Warszawie. Ta pierwsza powieść, Sonata marymoncka, została napisana w trzy dni, na desce do prasowania rozstawionej w kuchni należącego do matki młodzieńca maluteńkiego mieszkania – tym ciaśniejszego, że żył w nim także znienawidzony ojczym Marka, pozbawiony jakiejkolwiek wrażliwości i uznania dla twórczych zapędów pasierba.
Warunki do rozwoju nie najlepsze, trzeba było zatem jak najszybciej wydobyć chłopca z żoliborskiej kamienicy przy Mickiewicza. Najpierw dostał stypendium na przerobienie chropowatej powieści na opowiadanie, potem wypłatę za debiut wydawniczy, czyli Bazę Sokołowską, i kolejne stypendium, by trochę odpoczął, a przy okazji zwiedził kraj, otrzaskał się z terenem, wreszcie bez góry materiałów budowlanych albo części samochodowych na pace. Podczas tych wojaży z obiecującego pisarza wyszedł proletariacki Marymont i trochę narozrabiał na Mazurach. Niby nic wielkiego – burda po pijanemu z miejscowymi – ale już się znalazł na celowniku władzy, co oznaczało napiętnowanie mianem chuligana. No ale Mareczek był bardzo urodziwy i budził zainteresowanie wielu wysoko postawionych literatów, więc sprawa rozeszła się po kościach, a on dalej tworzył i łobuzował.
Wkrótce cała Warszawa mówiła o cudownym talencie z Marymontu, bohaterskim szoferze, który mimo wszystkich przeciwności znajduje czas, by poświęcić się pisaniu, mniej lub bardziej w służbie socjalistycznej ojczyzny. Na ogół raczej mniej, ponieważ to, co publikował w gazetach, dalekie było od zadekretowanego optymizmu, coraz bliższe natomiast kontestacji polskiej rzeczywistości. Zaczął dobrze: Baza Sokołowska opowiadała o współzawodnictwie pracy, kolektywnym wyciąganiu z bumelanctwa – ale im pewniej się czuł w nowej roli społecznej, tym bardziej stronił od socrealistycznych tematów i tym większe zdradzał skłonności egzystencjalno-pesymistyczne. Organizację partyjną, przodowników i socjalistyczne moralitety zastąpiły w opowiadaniach relacje damsko-męskie i bolesna diagnoza współczesnej Polski, w której robotnika wcale nie obchodzą wyrobione procenty i normy, lecz wódka i piękna dziewczyna. Taka postawa daleka była od odgórnie zalecanych standardów, niemniej różni znawcy literatury i koledzy po piórze Marka chwalili i utwierdzali w przekonaniu, że to, co robi, jest dobre, a jeśli jest dobre, to trzeba to robić nadal. Hłasko zachłysnął się powodzeniem i znikał z rodzinnego domu coraz częściej, nocując czy wręcz pomieszkując to u Wilhelma Macha, to u Jerzego Andrzejewskiego, to znowu u Henryka Berezy. Adorowały go również kobiety, z czego Marek skrzętnie korzystał, choć jego najsłynniejsze miłosne historie są tragiczne. Miał tę słabość, że zakochiwał się w partnerkach starszych od siebie i ze skomplikowaną sytuacją życiową, z mężem czy dziećmi. Marek obdarzał je gorącym uczuciem, natychmiast deklarując gotowość do małżeństwa. Tajemnicza Wanda z Wrocławia, słynna w stolicy łamaczka męskich serc Hanka Golde, służąca Andrzejewskich, której Marek podobno nie tylko zawrócił w głowie, ale też zmajstrował dziecko – to tylko przykłady romansów, w jakie uwikłany był młody gniewny.
Podsumowując zatem: alkohol, rozróby i związki z osobami obojga płci – a to wszystko dotyczy chłopca, który na razie opublikował zaledwie kilka opowiadań. W latach 1954–1956 stał się prawdziwą gwiazdą, brylował w warszawskich knajpach i salonach. Nie zapomniał jednak o swoim największym marzeniu: awansie społecznym poprzez twórczość. Mimo wszystkich awantur i dość hulaszczego trybu życia ciągle pracował nad warsztatem. Owocem tego bardzo intensywnego okresu artystycznego był tom Pierwszy krok w chmurach, który przyczynił się do ogromnej popularności Marka. Jeśli wcześniej znał go światek literacki, to teraz usłyszał o nim każdy. W czasopismach pojawiały się listy od czytelników: robotników, gospodyń domowych, lekarzy i inżynierów. Tę książkę czytały tłumy, pierwszy nakład rozszedł się na pniu, a o młodym pisarzu mówiło się na ulicach i w tramwajach, restauracjach i barach, na prywatkach i wystawnych rautach, w mieszkaniach i ministerstwach. Jak to zwykle bywa, autora utożsamiano z dziełem, co przełożyło się na równomierny wzrost liczby wyznawców i krytyków samego Hłaski.
Ponieważ nie bardzo chciał korzystać z wytycznych podsuwanych przez władze i marksistowskich krytyków, zyskał opinię buntownika występującego przeciw głównym nurtom literackim. Tak mogłaby wyglądać wymarzona promocja, lecz w Polsce lat pięćdziesiątych wyróżnianie się z tłumu nie było dobrze widziane. Liczył się lud pracujący miast i wsi – ważny to mógł być górnik czy murarz, a nie jakiś „blady krętek”, o którym pisał Andrzej Bursa: „jeden z detali / ogromnej sumy / identycznych detali / detal właściwie zbędny / o wiele bardziej zbędny / od cyfry pod którą jest zapisany”. Niezwykłość zwalczano, szczególnie gdy będąca jej efektem popularność niosła ze sobą negatywne konsekwencje, w przypadku Marka – utracjuszowski tryb życia.
Ubecja zaczęła więc podążać w ślad za młodym autorem, gdziekolwiek się ruszył, czarne auta wyczekiwały pod domem. Z drugiej jednak strony władza doceniała pisarza – przyznano mu nawet mieszkanie w nowo zbudowanym bloku na Ochocie. Wprawdzie spał tam może kilkanaście razy, ale to nieistotne. Prasa literacka równie często go wychwalała, co ganiła. Był jednocześnie cudownym dzieckiem polskiej literatury i jej enfant terrible.
Jaki wpływ na młodego człowieka miał cały ten szum? Niby zgubny, bo jeszcze więcej pił, jeszcze więcej imprezował i „kosił baby jak ułan” (jak donosił pewien TW). Ale jednak nadal pisał, tworzył, obnażał postalinowską już rzeczywistość. Tylko co to było za pisanie? W przypadkowych barach, cudzych łóżkach i mieszkaniach, pomiędzy jedną eskapadą a drugą, na serwetkach, skrawkach zalanego wódką papieru, na pożyczonych, nigdy nieoddawanych maszynach. Jedną ręką kreślił gorzkie zdania, drugą podnosił papierosa do ust. Pogubił się w swojej nowej roli, przerosło to wszystko chłopca z Marymontu, oszołomiło i otumaniło. W nowych utworach, których domagała się publiczność, jeszcze bardziej odszedł od etosu socjalistycznej pracy, aż stał się – nie ma co ukrywać – wrogiem ludu, oczerniał bowiem partię. A partia w latach