Na płachcie białego materiału leży uśmiechnięty, pulchny nagi berbeć. Jest na brzuchu, wsparty na przedramionach, czubek jego głowy zdobią nieliczne jasne włoski, a zgięte w kolanach nóżki stykają się stopami. Mały Mareczek wygląda jak żywa reklama dziecięcej beztroski. Wokół niego widać wysoką trawę, pojedyncze kwiaty, drzewo i jakieś zarośla, las albo żywopłot. Zdjęcie jest dość jasne i wyraźne, więc dzień musiał być słoneczny – to arkadia w Szczakach-Złotokłosie. Życiowy start przyszły pisarz miał iście szlachecki: podczas gdy niezliczone rzesze robotników cierpiały biedę, pracując za marne pieniądze, lub wręcz głodowały, pozbawione źródła utrzymania, rodzina Marka dysponowała niewielkim majątkiem. Hłaskowie osiedli w Szczakach tuż po ślubie, uwiedzeni sielską wsią i pragnieniem posiadania własnej ziemi. Żyli dostatnio, choć nieprzesadnie, gospodarstwo było raczej pomysłem pary na siebie niż koniecznością. Nie uprawiali oczywiście sami roli; mieli skromną służbę i mamkę dla syna.
Sielanka szybko jednak dobiegła końca. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego Hłaskowie przenieśli się do stolicy. Zamieszkali niemal w ścisłym centrum – w wysokiej kamienicy przy ulicy Śniadeckich. Decyzja o powrocie do miasta zapadła kilka miesięcy po narodzinach Kubusia, jak nazywano Marka w gronie rodzinnym. Oficjalną przyczyną przeprowadzki było znużenie wsią i obowiązkami gospodarskimi. Tajemnicę poliszynela stanowiła niezgodność charakterów. Czy stali się dla siebie zbyt uciążliwi? Niedogodności związane z wychowywaniem dziecka z dala od miasta przerosły inteligenckich rodziców? Czy też stan zdrowia Macieja – słabe serce i zaczątki gruźlicy – wymagał już stałej kontroli lekarskiej, o którą było znacznie łatwiej w Warszawie niż w Szczakach?
Chrzest Marka odbył się w warszawskim kościele Zbawiciela. Doszło wówczas do wydarzenia, które można uznać za prapoczątek legendy Hłaski. Ponoć na pytanie księdza, czy wyrzeka się wszelkiego zła, malec stanowczo krzyknął: „Nie!”. To ładna anegdota, idealnie otwierająca mit buntownika bez powodu, ale rzecz jasna nie należy jej brać zbyt poważnie. Nawet jeśli chłopiec coś odparł, to mógł to być najwyżej krzyk czy grymas, wyraz niechęci wobec samej tej sytuacji: wychłodzonej grudniowym mrozem świątyni, obezwładniającego huku organów i trzech potężnych dzwonów, polewania lodowatą wodą. Zapewne nie był wówczas bardziej zbuntowany niż inne maluchy podawane do chrztu.
Enigmatyczne przeciwności i różnice charakteru między Marią i Maciejem, o których nawet w rodzinie mówiono bardzo niewiele, okazały się ostatecznie nie do pokonania. W 1937 roku Hłaskowie wzięli rozwód. Wniosek złożył Maciej. Po wileńskim okresie burzy i naporu stał się człowiekiem spokojnego usposobienia, godnym swojego nazwiska, nad czym czuwała nestorka rodu, babka Romana. Maria natomiast, miła studentka polonistyki, według przekazów rodzinnych okazała się chimeryczna i przewrażliwiona na punkcie jedynaka. A może nie należy demonizować matki Hłaski? Może próbowała obdarzać syna podwójną porcją miłości, jako że ojciec niespecjalnie garnął się do wychowania, a przez to nie zauważyła małżeńskiego kryzysu?
Jakiekolwiek były powody rozstania, gorzej na tym wyszła Maria. Rozwódka z dzieckiem nie stanowiła w latach trzydziestych najlepszej partii. Cała jej pozycja społeczna opierała się w istocie na mężu – może nie rozchwytywanym, ale zawsze prawniku. Przeniosła się z synem na Wiktorską, podejmowała prace biurowe, najczęściej jako sekretarka, co nie zapewniało ani prestiżu, ani wielkich pieniędzy. A chciała przede wszystkim zadbać o synka, żeby mu niczego nie zabrakło, w tym towarzystwa pani Emilii.
Mimo rozwodu babka Romana dbała o to, aby kontakt między wnukiem a familią pozostał jak najbliższy. Nadal często odwiedzała synową, a wnuczek bywał u niej na Chłodnej. Kobiety zresztą się polubiły, połączyła je wspólna troska o dobro Marka.
Tuż przed wojną Maria z synem przeprowadziła się niemal nad sam brzeg Wisły. Dom spółdzielczy przy alei 3 Maja oddzielało od rzeki zaledwie Wybrzeże Kościuszkowskie, z wyższych pięter rozpościerał się widok na wodę i prawobrzeżną Warszawę. W tej samej kamienicy mieszkał między innymi Stanisław Dubois, działacz PPS, poseł na Sejm i publicysta.
Maciej zaś po rozstaniu poznał tłumaczkę Beatę Andrychiewicz, z którą ożenił się w 1938 roku, ale ze względu na pogarszający się stan zdrowia coraz więcej czasu spędzał w szpitalach i sanatoriach. Gruźlica nie dała o sobie zapomnieć. Zmarł we wrześniu 1939 roku, osierocając jedynego syna.
Pierwsza fotografia Marka Hłaski. Szczaki-Złotokłos, lato 1934 roku
Andrzej Czyżewski Collection / East News
Trudno nie zauważyć braku Macieja w twórczości i korespondencji pisarza. Postacie ojców pojawiające się w powieściach i opowiadaniach Hłaski nie noszą wyraźnych cech jego własnego rodzica. W juweniliach znajdujemy obraz stanowczego, acz wyrozumiałego mężczyzny, roztropnego i doświadczonego – ale lekarz z Najlepszych lat naszego życia to raczej Kazimierz Gryczkiewicz, późniejszy ojczym Hłaski. Z kolei Stanisława Lewandowskiego z Sonaty marymonckiej pozornie można utożsamić z Maciejem w ten sposób, że bohater ten również zniknął wraz z wybuchem wojny. Przez długi czas bowiem funkcjonował – a przypuszczalnie funkcjonuje nawet do dziś – oparty na Sonacie przekaz, że Hłasko stracił ojca podczas kampanii wrześniowej. Ten chwyt literacki pozwolił pisarzowi na akces do pokolenia wojennego, z jego tragizmem uosabianym przez „Zośkę” czy Maćka Chełmickiego. W dodatku wcale nie musiał kłamać, wystarczyło, że nie zaprzeczał – i tak Maciej ze zmarłego na gruźlicę adwokata zmienił się w zapijaczonego Lewandowskiego, który „zginął gdzieś nad Narwią”.
A może w drugim wcieleniu starego Lewandowskiego, tym z Wilka, drugiej młodzieńczej powieści, doszukamy się obrazu Macieja? W tej postaci uderza brak nadziei: na lepsze jutro, na jakąś zmianę, na uśmiech losu. Mrukliwy i nieporadny, zdominowany przez żonę; dawniej beztroski kawaler, po ślubie przycichł, stając się pośmiewiskiem dla sąsiadów, pracodawców i dla partnerki. Tylko po alkoholu potrafi się jej sprzeciwić, a i wówczas wykazuje się raczej twardą ręką niż siłą charakteru; nie tyle wyraża swoje zdanie, ile dosłownie wbija je do głowy swej małżonce. Choć Hłasko starał się odmalować obraz patriarchalnego przedwojennego przedmieścia, w Wilku biedą zarządzają kobiety: matka Lewandowskiego, sklepowa Masołowska, Kotrasowa.
Jeśli jednak nawet uznać tego Stanisława Lewandowskiego za dalekie literackie przetworzenie pamięci pisarza o ojcu, to musiało ono być silnie naznaczone rodzinnymi opowieściami. W chwili śmierci Macieja Marek miał pięć lat. Nie wiadomo, jak przebiegały ich kontakty po rozwodzie, a nawet wcześniej, podczas kilkumiesięcznego pobytu chłopca z matką w Wawrze. Trudno także powiedzieć, jakim ojcem był Maciej Hłasko. Czy po powrocie z pracy sadzał syna na kolanach i opowiadał o dzielnym dziadku, który zasłużył się Polsce, walcząc w Legionach – czy raczej pragnął w domu jedynie spokoju i nie przejmował się za bardzo Markiem? Być może wystarczała mu świadomość, że dziecko jest czyste, ładnie ubrane i w miarę posłuszne.
Najprawdopodobniej zapamiętaną figurę ojca Kubuś zlepił z własnych przebłysków i zasłyszanych opowieści. Babka z pewnością wychwalała syna. Opowiadała, jak wraz z dziadkiem i stryjami Marka rwał się w 1919 roku do wojska, lecz mizerna postura i młody wiek eliminowały go z ewentualnej służby – tak uważano i w domu, i na komisji weryfikacyjnej. Ale chciał, bohater! Poza tym był duszą towarzystwa, błyskotliwym, zdolnym studentem, świetnym prawnikiem. Nie sposób natomiast zgadnąć, co o ojcu mówiła pisarzowi matka.
W młodzieńczym pamiętniku Hłaski figuruje taki wpis z 7 marca 1945 roku:
Rok tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty… rok, który wyrył głęboko swą datę krwawymi literami w karcie historii Niepodległej Polski […]. Ja też nie zapomnę tego roku. W tym bowiem roku spadły na mnie dwie klęski: straciłem wolność i ojca. Miałem wtedy pięć lat.
Wyglądałoby więc na to, że chłopak przejął się śmiercią Macieja