Radosław Młynarczyk

Hłasko


Скачать книгу

za ładną dziewczynkę. Na zachowanej fotografii z 1948 roku dostrzec można lekko kręcone, ciemne włosy i okrągłą, kobiecą już twarz. Znali się jeszcze z Warszawy, chowali się razem, więc Ala z miejsca została „siostrą” Hłaski – kolejną przyszywaną, mającą wypełnić lukę w sercu jedynaka. Dziwne to było uczucie. Niby braterskie, ale bardzo tkliwe, rozegzaltowane, pełne wylewnych deklaracji. Może Marek nie wiedział, jak okazywać czułość? Albo zwyczajnie się cieszył, że po dwóch miesiącach ciągłego ukrywania się w końcu znalazł kogoś bliskiego?

      Obydwoje fascynowali się Winnetou, Apaczami i Dzikim Zachodem, mieli zatem wiele wspólnych tematów. Posunęli się nawet do zawarcia braterstwa krwi: przecięte, broczące krwią dłonie spletli w mocnym uścisku na znak wiecznej więzi. Ala była całkiem fajna jak na dziewczynkę – by posłużyć się słowami Hłaski. Podzielała także jego lotniczą pasję. Wymieniali się książkami, na mikołaja Marek dostał od niej Opowieści pilotów Jana Niwińskiego. Stworzyli nawet osobliwy klaser, do którego wklejali powycinane zewsząd fotografie i ilustracje samolotów, by w każdej chwili móc podziwiać dwupłatowce, szybowce, myśliwce i bombowce. Pomimo że zamieszkali razem z konieczności, nie byli na siebie skazani. Cieszyli się swoim towarzystwem, kiedy chcieli, a jeśli Hłasko miał ochotę na samotną wędrówkę, to pakował w żołnierski chlebak słoninę, cebulę, pajdę chleba i ruszał przed siebie.

      W szczytowym momencie na Sobieskiego mieszkało jedenaście osób, które spały niemal jedna na drugiej. Marek i Ala mieli zwyczaj zamieniać się łóżkami, kiedy jedno lub drugie znudziło się swoim posłaniem: Marek normalnie spał na materacu, ale na meblu „siostry” wcale nie było mu wygodniej. Nie przeszkadzało mu to jednak wchodzić do niej pod kołdrę podczas długich porannych rozmów, kiedy trzeba było szeptać, by nie zbudzić babci Ali. Mareczek nie przepadał za panią Zofią, nie potrafił się podporządkować, więc za jej plecami odreagowywał, wymyślając wyzwiska, stworzył nawet prześmiewczy wierszyk przywołany w pamiętniku. Starsza kobieta kompletnie nie mogła zapanować nad niesfornymi nastolatkami, nieustannie przywoływała ich do porządku, odwołując się do osobistych doświadczeń, na które składały się własne, idealnie posłuszne dzieci i bliżej nieokreślone „jej czasy”. Marek zamienił serdeczną babcię Romanę na nieznośną, wiecznie niezadowoloną „Zundzię”.

      Pewnego razu, szukając ucieczki od babki i rozrywki w smutnym mieście, Marek z Alą wybrali się do opuszczonego przez Niemców urzędu. Biegali pustymi korytarzami, aż natknęli się na radzieckiego sołdata, zaczęli więc uciekać w popłochu; towarzyszyli im chłopcy, których poznali chwilę wcześniej. Nigdzie nie widzieli wyjścia, w końcu dostrzegli okno – jedyną drogę ewakuacji. Nieznajomi, ku wielkiemu oburzeniu Marka, zamiast puścić Alę przodem, odepchnęli ją brutalnie i czym prędzej wyskoczyli na zewnątrz. Hłasko był zszokowany. Nie uważał się bynajmniej za dżentelmena, co to, to nie, ale dziewczynki należy przepuszczać i koniec! Tak go wychowano, tak mówiły matka i babcia, taki przykład dawały książki, tak skonstruowany był świat – bo jakże inaczej?

      W drodze do domu natknęli się na lotnicze niewypały, Marek ocenił ich wagę na pięć kilo. W 1945 roku „bombki” nie robiły na nim najmniejszego wrażenia, jeśli nie liczyć naturalnej ciekawości. Dzieci ominęły je jednak szerokim łukiem, bo tak kazała Markowi robić matka. Ale kontakt z niebezpiecznymi materiałami nie był dla Hłaski niczym niezwykłym – kilka dni później uczestniczył w szabrowaniu radzieckich składów, z których wyniósł między innymi naboje do dubeltówki.

      Marek – zgodnie z tym, co pisał o sobie w pamiętniku – był całkiem uzdolniony manualnie. Rąbał drewno, naprawiał kajaki, łatał dach, a nawet demontował silnik z pomocą młodszego kolegi. Jedenastolatek nie miał najmniejszego problemu z tym, że brudzi sobie ręce. Z radością reperował drobne usterki w gospodarstwie domowym, a gdy nie było czego reperować – majsterkował. Może czuł, że musi wejść w buty mężczyzny, którego zabrakło w rodzinie Hłasków? Ale była to właśnie tylko rola, którą odgrywał co jakiś czas, niekonsekwentnie. Dobitnie świadczy o tym histeria wywołana wyjazdem matki do Warszawy. 25 lutego Maria pojechała zobaczyć, co zostało ze stolicy i z ich mieszkania. Rozłąka trwała kilka dni, ale rozpacz Marka była ogromna. Płakał, nazywał siebie biednym, opuszczonym dzieckiem, wyczekiwał jej natychmiastowego powrotu:

      O ja biedny! O ja nieszczęśliwy! O ja biedne, opuszczone dziecko! Auu! Auu! Moja mama pojechała do Warszawy i nie wraca, a ja nieszczęsny tęsknię okropnie. Co prawda przyjechać miała dopiero jutro, ale ja się tak stęskniłem, że dla mnie jeden dzień to tyle co septylion lat. Oj, być bez matki to straszna rzecz!

      Tymczasem w Częstochowie odnalazł Hłasków Kazimierz Gryczkiewicz. Pojawił się w grudniu 1944 roku, akurat przed operacją woreczka żółciowego, której musiała zostać poddana Maria. Nie zamieszkał jednak na Sobieskiego od razu, zadowolił się dojeżdżaniem do ukochanej. Doglądał jej przed zabiegiem i po nim, jednoznacznie dając do zrozumienia, że jest dla niego ważna i zamierza związać z nią swoją przyszłość. Trudno powiedzieć, na ile Marek był świadomy, jaką rolę Kazimierz odgrywa w życiu Marii. Niemal pięćdziesięcioletniego Gryczkiewicza uznawał za starca, po prostu znajomego matki, który jest miły, ale też nieco wyniosły i sztywny. Kiedy jednak w styczniu 1945 roku Kazimierz sprowadził się na Sobieskiego, stając się częścią codzienności Hłasków, Marek musiał przyjąć wobec niego jakąś postawę. I przyjął – wrogą. Zazdrosny o matkę, widział w Gryczkiewiczu rywala i nie szczędził mu przykrości. Odnosił się do niego protekcjonalnie, nadał mu niepochlebny przydomek – Massa. Tak określano w powieściach przygodowych plantatora ciemiężącego niewolników.

      Owszem, Kazimierz był stanowczy i surowy – ale nigdy nie miał pełnej kontroli nad synowcem, nigdy nie podejmował decyzji w jego sprawach i nigdy nie zyskał nad nim władzy. Wszelkie próby nie tyle nawet wychowywania młodzieńca, ile komentowania jego niewłaściwego – zdaniem Gryczkiewicza – zachowania napotykały złośliwy opór Marka. Był to opór rozkapryszonego, nie w pełni jeszcze świadomego zagrożenia dziecka, w Częstochowie bowiem Hłasko nie przeczuwał, że znajomy matki zostanie w ich życiu na dłużej. W mieszkaniu na Sobieskiego trudno było o prywatność, a fakt, że Kazimierz tam nocował, wytłumaczyć się dało wojennym zamieszaniem i hekatombą Warszawy.

      Pobyt u Kozłowskich stanowił pierwszy etap emigracji Hłasków. Opuszczając Warszawę po upadku powstania, nie mieli pojęcia, że wrócą do niej dopiero w 1951 roku. Chłopiec identyfikował się z rodzinnym miastem, pisał w pamiętniku o „ukochanej stolicy”, doskonale wiedział, że została zburzona. Był wręcz dumny, że pochodzi z Warszawy, prosił matkę, by przywiozła mu stamtąd cegiełkę, sentymentalną pamiątkę, która mogłaby towarzyszyć mu podczas tułaczki, przypominać o miłości do małej ojczyzny.

      Mały Marek wiedział też o bohaterskiej obronie Modlina i Westerplatte, o polskich żołnierzach rozproszonych po dalekich frontach, o na poły legendarnej szarży kawalerii na czołgi. Wrześniową porażkę identyfikował z początkiem niewoli, tęsknił do trzeciomajowych defilad. Snuł fantazje o dzielnych ułanach występujących przeciw niemieckiej artylerii, ginących z okrzykiem: „Niech żyje Polska!” na ustach. Rejestrował wszystko, co się działo, a nawet więcej – analizował to i tłumaczył na własny język. Widać to w zadziwiająco miejscami dojrzałym pamiętniku. Nie ma wątpliwości, że w Częstochowie zrodził się Hłasko pisarz. Pomysł, który Ala rzuciła z nudów, przekształcił się w świadomą konstrukcję. Marek prowadził zapiski zarówno dla siebie, jak i dla przyszłego czytelnika, do którego zwracał się bezpośrednio, często prowokacyjnie, celowo umniejszając wartość tekstu, jakby w oczekiwaniu, że ktokolwiek będzie jego odbiorcą, zaprzeczy wątpliwościom autora. Taką formę prowadzenia młodzieńczego pamiętnika należy uznać za wyjątkową. Hłasko nie tylko opisuje codzienne wydarzenia, siatkę miasta i spotykanych ludzi, lecz odsłania także sam proces pisania, otwiera przed odbiorcą swój warsztat twórczy. Jedenastolatek.

      Hłaskowie nie mogli nadużywać gościnności Kozłowskich w nieskończoność.