stojący na straży dialektycznego wychowania przyszłych bojowników o światowy pokój. Cel pośredni, choć nie mniej ważny, stanowiła konieczność zajęcia uczniom czasu pozaszkolnego, szczególnie w okresie, gdy głowy kipiały wciąż od wojennych przeżyć i rojeń o partyzantce. Władza dążyła do wytworzenia w społeczeństwie powszechnego przekonania o jedności narodu – w takim kształcie i w takich granicach, jakie wyznaczył powojenny ład. Młodzi jawili się jako najbardziej podatny obiekt dla jej manipulacji, więc wydobycie z szaroszeregowego podziemia przedwojennego Związku Harcerstwa Polskiego było jednym z pierwszych działań poczynionych jeszcze przez PKWN.
Nowe ideały przemawiały do druhów spragnionych pokoju, porządku i podmiotowości państwowej. Jeśli mówiło się pokoleniu wojennemu, że zbiórki i kolektywne działania pomagają umocnić ducha odrodzonego kraju i pokonać faszystów, to żadna dodatkowa motywacja nie była potrzebna. Takie teksty trafiały także do Hłaski, który marzył o wielkich czynach i poświęceniu dla ojczyzny. Matka nie pozwoliła mu walczyć, to przynajmniej będzie porządnym skautem.
Tak więc wkrótce po przybyciu do Wrocławia, po względnym urządzeniu życia i oddelegowaniu do szkoły, Marek dołączył do harcerzy. Akces ułatwił mu o wiele dojrzalszy Andrzej. Razem chodzili na zbiórki i zdobywali sprawności. Wkrótce nadszedł pierwszy obóz, a zatem wyjazd, co prawda tylko do Obornik Śląskich, dwadzieścia kilometrów od Wrocławia, ale zawsze. Tu właśnie się okazało, że Mareczek wcale nie jest tak hardy, jak to próbował pokazywać na co dzień. Listy, które słał z obozu do matki, pełne są błagalnych próśb o przyjazd, gorących zapewnień o miłości i tęsknych westchnień za domem. Autor tej korespondencji nie przypomina dwunastolatka, ale zrozpaczone dziecko pozbawione matczynej troski. Być może metody wychowawcze Marii Hłasko okazały się bronią obosieczną: z jednej strony syn był do niej bardzo mocno przywiązany, z drugiej jednak – nie potrafił sobie bez niej poradzić.
Obozy harcerskie miały jeszcze jeden minus, o wiele poważniejszy niż nieobecność matki. Okazało się, że musztra, rygor i marsze dalekie są od wyobrażeń o męskiej przygodzie. Zajęcia niekoniecznie odbywały się w lesie, bywało, że po prostu w parku, uczestniczyło w nich kilkudziesięciu chłopców, więc gdzie tu wyzwanie? W dodatku był to rodzaj poligonu dla nowej, socjalistycznej młodzieży, gdzie każde odchylenie od przepisów uznawano za zbrodnię. Oczywiście trafiali się też dobrzy drużynowi, próbujący zaszczepić w bandzie dzieciaków pozytywne wartości społeczne i hart ducha, większość jednak wymagała bezwzględnego posłuszeństwa, powtarzając w kółko te same rozkazy, niczym obozowy kapo z zasłyszanych na ulicy opowieści.
Bardzo to Markowi nie odpowiadało. Po latach matczynej tresury liczył na jakąś odmianę, na wolność, równość i braterstwo. Rozczarowania nie osłodził nawet krzyż harcerski przypięty do bladobrązowego munduru, w którym paradował przez kilka dni po złożeniu przysięgi. Gdy się zjawił, dumny, wyprostowany, na Hauke-Bosaka, wszyscy zaniemówili z wrażenia. Mimo wciąż dziecięcej twarzy z pagonami i w rogatywce wyglądał poniekąd dojrzale.
W 1947 roku ZHP padło ofiarą reform i ideologicznego prostowania wypaczeń międzywojnia. Z władz ustąpił Aleksander Kamiński, jeden z ojców założycieli i ideologów harcerstwa, autor Kamieni na szaniec. Dotychczasowych druhów zastąpili młodzi wychowawcy z partyjnego nadania, kładący znacznie większy nacisk na kształtowanie przyszłych członków Związku Walki Młodych niż zdobywanie sprawności. Zaostrzenie rygoru i zagęszczenie propagandy sprawiły, że Marek opuszczał coraz więcej zbiórek, aż w końcu przestał przychodzić na nie w ogóle. W hufcu nie odnalazł ani Szarych Szeregów, ani Winnetou. Przeżył za to pierwsze z wielu rozczarowań Polską Ludową.
W historii Wrocławia powoli otwierał się nowy, powojenny rozdział. Stolicę Dolnego Śląska obejmowała nowa władza i zasiedlali ją nowi mieszkańcy. W miejsce dawnych nazw ulic, placów i mostów pojawiły się nowe – polskie. Na Sępolno ten wiatr odnowy docierał jakby wolniej: pod nogami był wciąż ten sam przedwojenny bruk, w ogródkach te same krzewy, w domach te same meble, a w szafkach ta sama zastawa. Przedmiejski charakter okolicy zachował swoją niemieckość i tylko lokatorzy mówili w innym języku. Co innego Stare Miasto i nabrzeża Odry, które szczególnie polubił Hłasko. W niezniszczonych lub zniszczonych częściowo budynkach otwierano przeróżne interesy, między innymi wypożyczalnie książek. Pierwszą, już na początku 1946 roku, prowadził niejaki pan Błażejewski. Kolejną, najpierw na Rynku, a potem na placu Solnym – Sergiusz Kazanowicz. Marek z Zytą chętnie odwiedzali tę skarbnicę polskich książek, o które we Wrocławiu wcale nie było tak łatwo, i wypożyczali już nieco ambitniejsze tytuły niż przygodowe powieści o lotnikach. Hłasko upodobał sobie to miejsce do tego stopnia, że często wagarował kosztem długich rozmów z właścicielem. Tak się z Kazanowiczem zaprzyjaźnili, że chłopak nierzadko pomagał mu w prowadzeniu interesu – księgarz wskutek kontuzji cierpiał na zesztywnienie nogi, dlatego na wysokie półki po drabinie wdrapywał się Marek. Wiosenne wizyty u Kazanowicza przeistaczały się w eskapady na nadodrzańskie łączki i wały. Hłasko opuszczał coraz więcej zajęć szkolnych, co nie podobało się ani matce, ani zasadniczemu Kazimierzowi.
Od przeprowadzki do Wrocławia i tak już chłodne stosunki Hłaski z partnerem matki zaczęły się jeszcze pogarszać. Wina leżała teraz po obu stronach. Gryczkiewicz, zazwyczaj wyważony w wypowiedziach, pozwalał sobie na ostre, kategoryczne uwagi na temat zachowania chłopca. Mężczyzna miał dość konserwatywne, ukształtowane jeszcze przed wojną poglądy, według których dziecko powinno bezwzględnie słuchać rodziców i okazywać im należny szacunek, chodzić jak w zegarku i najlepiej zwracać się do nich słowami „tak jest, mamusiu” oraz „dobrze, papo”. Ponadto bardzo kochał Marię, co akurat tylko utrudniało kontakty z Markiem. Każde zmartwienie, jakiego przysporzył matce syn, Kazimierz brał do siebie. Strofował zatem młodego Hłaskę nie tylko za złe zachowanie, lecz także za ranienie Marii. Miłość do niej stanowiła zarzewie i istotę tego konfliktu, szczególnie gdy Marek wszedł w wiek dojrzewania.
Ten moment przypadł właśnie na lata wrocławskie. Harcerstwo jeszcze jakoś Marka dyscyplinowało. Owszem, opuszczał lekcje i jego cenzurka pozostawiała wiele do życzenia, ale przynajmniej nie włóczył się po mieście i wpajano mu te wartości, których nie chciał przyjąć w domu. Prawdziwe kłopoty zaczęły się po zerwaniu z ZHP. Nieusprawiedliwionych godzin było coraz więcej, oceny ledwo pozwalały na promocję do następnej klasy, a fatalne zachowanie często skutkowało uwagami w dzienniku czy wezwaniem rodziców do dyrektora. Marek był niesforny, chodził własnymi drogami i często wyrażał swoje zdanie, co w czasach, kiedy szkolnictwo miało wypuszczać w świat odpowiednio sformatowaną ideowo młodzież, nie przysparzało mu sympatii pedagogów.
Oczywiście zupełnie nie poczuwał się do winy. Więcej, był niezadowolony, że Maria, najbliższa mu osoba, pozwala Gryczkiewiczowi na jakiekolwiek uwagi. Dotychczas byli we dwoje przeciwko światu, a teraz „matczynka” słuchała obcego człowieka, stawiając go ponad jedynego syna. Kilkakrotnie awantury skutkowały ucieczkami Marka. Najpierw naprzeciwko, do Czyżewskich, później dalej, na Hauke-Bosaka lub do Zyty. Chłopak słał dramatyczne listy z tych rejterad, stawiał ultimatum, błagał i straszył. Kończyło się to oczywiście najwyżej kilkudniową nieobecnością, ale pokazywało siłę jego charakteru (czy wręcz przeciwnie?).
Ostatecznie, chcąc nie chcąc, musiał zaakceptować stałą obecność Gryczkiewicza w swoim życiu. Przede wszystkim chłopak na co dzień obserwował troskę, jaką Kazimierz obdarzał Marię. Nie mógł pozostać na to obojętny. Marek był zazdrosny o jej uwagę, ale nie nienawidził Gryczkiewicza. Nie było też tak, że mężczyzna miał dla nastolatka same złe słowa. Gdyby spojrzeć na tę relację obiektywnie, to widać, że Kazimierz odgrywał rolę ojczyma najlepiej, jak potrafił – a nie miał ku temu żadnego przygotowania. Czasem kłopotliwie i niezdarnie, ale zawsze wedle swej najlepszej wiedzy zajmował się synem partnerki.
Tymczasem pozaszkolne życie Marka kwitło w najlepsze. W 1948 roku odbył się we Wrocławiu Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, w którym Hłasko