z matką, ponieważ będzie ona ciążyć na całym jego trzydziestopięcioletnim życiu. Chłopca od urodzenia otaczano niezwykłą troską. Dbano o to, aby na pewno był ciepło ubrany i nie zadawał się z „podejrzanym elementem społecznym”, który czasem zapuszczał się na Mokotów z Czerniakowa czy później do Śródmieścia z Powiśla. Jeśli wychodził na spacer, to tylko w towarzystwie starszych. Od najmłodszych lat czytano mu książki i wpajano wszelakie nauki. Na tyle nieskutecznie, że podczas okupacji wynosił z domu nudnego Żeromskiego czy Sienkiewicza i wymieniał ich w staromiejskich antykwariatach na ekscytujące przygody Winnetou albo kolorowe zeszyty z myśliwcami i sterowcami.
Podczas kampanii wrześniowej narożna kamienica przy 3 Maja okazała się nie najlepiej położonym budynkiem. Sąsiedztwo mostu Poniatowskiego – jednej z głównych tras łączących lewy i prawy brzeg Wisły, dość często atakowanej przez nazistów – i nadwiślańskiego nabrzeża sprawiało, że dwuosobowa rodzina była ciągle zagrożona ostrzałem, bombardowaniem i wysadzeniem w powietrze. Dlatego po kilku dniach wrześniowego szoku matka z synem przeniosła się w głąb Śródmieścia. Do końca miesiąca przebywali na przemian u babki na Chłodnej 3 albo pod numerem 18 u Czyżewskich – siostry Marii, Teresy, jej męża Józefa i syna Andrzeja. Wrócili do siebie, dopiero gdy wrześniowa zawierucha dobiegła końca, a życie w Warszawie poddało się okupacyjnej stabilizacji.
W Pięknych dwudziestoletnich Hłasko nazywa siebie chłopakiem z Powiśla. Geograficznie jeszcze można by tę tezę obronić, lecz pisarzowi w dzieciństwie daleko było do łobuzów sportretowanych przez legendarnego Stanisława Grzesiuka. Samotna matka całe dnie pracowała jako maszynistka w miejskiej elektrowni i ufała, że jej najdroższy synek, który dostał zakaz samodzielnego wychodzenia, grzecznie siedzi w zamkniętym na cztery spusty mieszkaniu, obserwując z okien wojenną rzeczywistość. Tymczasem Mareczek urządzał sobie krótsze i dłuższe spacery, a niejednokrotnie całodniowe wypady za miasto: do Falenicy, Miedzeszyna, Wawra – tam gdzie dochodziła kolejka podmiejska. W tych dalszych towarzyszyli mu kuzyni: Andrzej i Zyta ze strony ojca, która również mieszkała w sąsiedztwie babki Romany. Chłopiec okupację spędzał też na tajnych kompletach (za zgodą matki) i w kinie (już bez wiedzy Marii), nie przejmując się tym, że tylko świnie siedzą w kinie – hasłem, którego sens z pewnością rozumiał.
Przede wszystkim jednak włóczył się po mieście, ponieważ dostęp do rozrywek był, bądź co bądź, ograniczony. Trwała okupacja, reglamentowano wszystko: od żywności po elektryczność. Zapewne podczas licznych wędrówek, choćby do babki, napatrzył się na mundury z szerokoskrzydłym orłem czuwającym nad swastyką i na wszelkiego typu polskich spekulantów i szabrowników. Nie sposób stwierdzić, na ile pojmował otaczającą rzeczywistość, a na ile tylko ją rejestrował, lecz z pewnością zmuszony był do swoiście rozumianego usamodzielnienia. Każde ówczesne warszawskie dzieciństwo wyglądało zupełnie inaczej niż w dwudziestoleciu – „Nasz łup wojenny to wiedza o świecie”, pisała Wisława Szymborska. Widok samotnego urwisa nikogo nie dziwił: jego rodzice nie mieli czasu, by się nim zająć, bo gonili za najskromniejszym zarobkiem; sami wysłali go po jałmużnę bądź do pracy, by w mniej czy bardziej legalny sposób dorobił; siedzieli w areszcie, więzieniu, obozie – albo nie żyli lub zaginęli, jak ojciec Lewandowszczaka. Warszawska ulica roiła się od rozkrzyczanych dzieciaków biegających w krótkich spodenkach i kaszkietach, udających dorosłych i załatwiających dorosłe sprawy. Z drugiej strony, nawet jeśli okoliczności teoretycznie sprzyjały swobodnemu spędzaniu czasu poza domem, Mareczek był najdroższym skarbem matki, która wychodziła z siebie, by zapewnić mu opiekę. Kiedy kobiety nie było już stać na niańkę, powierzała Marka babce lub siostrze, byleby ustrzec go przed okropieństwami wojny. O tym, że opiekunowie pokazywali mu miasto i prawdziwe życie dzielnicy graniczącej z murami getta, matka niekoniecznie wiedziała. Póki jednak mogła kontrolować aktywność syna, robiła to z gorliwością.
W 1943 roku przeprowadzili się z alei 3 Maja do skromnego budynku przy Ciepłej 10. Ten dom nie przetrwał wojny. Była to zwykła kamienica czynszowa z klaustrofobicznym podwórkiem, wciśnięta w rząd podobnych zabudowań w kwartale miasta sąsiadującym z dzielnicą zamkniętą. Maria Hłasko prowadziła wówczas stragan na bazarze Różyckiego. W okolicy mieszkała cała najbliższa rodzina – Marek do babki miał trzysta metrów, do Zyty pięćset, a do Andrzeja o sto więcej. A podczas okupacji, kiedy nic nie było pewne, im bliżej rodziny, tym lepiej.
Znowu możemy się tylko domyślać, czego Marek musiał być świadkiem po przeprowadzce na Ciepłą. Okolica poniekąd robotnicza, blisko tego, co zostało z getta; po ulicach biegały wygłodzone dzieci bez butów, a w piwnicach odbywały się zebrania większych lub mniejszych organizacji niepodległościowych, najczęściej socjalistycznych. Maria Hłasko musiała żyć w ciągłym strachu o syna – nie dość, że wszędzie pełno Niemców, to jeszcze całe zło, przed którym dotychczas udawało się go uchronić, czaiło się tuż za rogiem, za ścianą. A Marek był coraz większy i coraz więcej rozumiał. I nie krył się już z eskapadami w towarzystwie ulubionego kuzyna Andrzeja – w dół ulicy, do rodziny, a nawet do kina Roxy na Wolskiej.
Z pochodzącego z 1942 roku zdjęcia zerka lekko wycofany, zamknięty w sobie chłopiec. Patrzy bykiem, trochę z boku, jakby się wstydził. Zgarbiony, ze zwieszonymi ramionami, w pogniecionej, znoszonej koszuli wygląda przygnębiająco. To jedna z niewielu zachowanych fotografii z okresu wojennego, choć wojny na niej nie ma za wiele. Trochę w smutno-naburmuszonej minie Marka – choć może to grymas niezadowolenia z niechcianego ujęcia? Zdjęcie wykonano na zewnątrz, za chłopcem widać liście krzewów lub drzew, lecz padające światło nie świadczy raczej o słonecznym dniu. Może zostało zrobione podczas wakacji w Szczakach?
Szczaki-Złotokłos stanowiły coroczną przerwę w okupacyjnej wegetacji. Pierwszy dom Marka Hłaski, oddalony o trzydzieści kilometrów od centrum Warszawy, położony był na uboczu, z dala od frontu, w malowniczej wsi, zamieszkałej latem w równej mierze przez autochtonów, co letników. Jezioro i szumiące lasy dawały spokój, o który tak trudno było w tych czasach. W miejscowości pod Piasecznem wakacje spędzali nie tylko Maria z synem, lecz także Czyżewscy i Czapliccy. I tu miał więc Marek towarzystwo Andrzeja i Zyty. Mogli dokazywać do woli, bez ograniczeń związanych z ulicznymi patrolami. A jednak Hłasko nie wspominał potem z rozrzewnieniem dziecięcej arkadii, pomimo że Maria z pieczołowitością dbała o rodzinny majątek, póki udawało się go utrzymać. Być może nie było to ulubione miejsce dorastającego Marka, gdyż należało do świata matki, było jej locus amoenus, bezpiecznym schronieniem – co nie musiało koniecznie odpowiadać zbuntowanemu nastolatkowi szukającemu po całej Warszawie, a potem kraju, oddechu od ciągłych pouczeń. Albo dlatego, że właśnie w Szczakach rozpoczął się romans Marii Hłasko z Kazimierzem Gryczkiewiczem, starszym od niej, statecznym urzędnikiem, który latem 1943 roku po raz pierwszy u nich zagościł, by już na zawsze pozostać tym innym, zawsze obcym, nieprzyswojonym do końca elementem rodzinnej relacji.
Nie to jednak w Szczakach było najważniejsze, lecz wydarzenia, o których w rodzinie Hłasków, Czyżewskich i Czaplickich nie mówiono zbyt otwarcie. Przez lata otoczyła je aura tajemnicy, choć bynajmniej nie należało się ich wstydzić. Otóż Maria, korzystając z faktu, że na majątek w Szczakach składało się kilka budynków gospodarskich, a sama posiadłość stała nieco na uboczu, pomagała ukrywać się Żydom. Dorośli pracowali w zamian w gospodarstwie, a Marek, Zyta i Andrzej nawiązywali kontakty z ukrywającymi się dziećmi. Zapewne zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, wiedzieli, że za ukrywanie Żydów można zginąć, a zagrożeniem jest nie tylko gestapo, ale także „życzliwi” sąsiedzi.
Właśnie latem 1943 roku w Szczakach przebywała z rodzicami dwunastoletnia Wisia. Zielonooka dziewczynka o kruczoczarnych włosach opadających na ramiona i słodkim uśmiechu Rebeki z przedwojennego szlagieru przypadła do gustu małemu Mareczkowi, bardzo szybko się zaprzyjaźnili. Pewnego popołudnia, gdy Hłaskowie z Czyżewskimi i żydowskimi podopiecznymi wracali z leśnej wycieczki, usłyszeli strzały. Huk broni nie był wówczas niczym niezwykłym, więc nikt się nim nie przejął. Po chwili jednak przybiegł