początkiem kwietnia przyjechali do Chorzowa i zatrzymali się w budynku byłego kasyna urzędniczego przy ulicy Kościelnej 35. Maria planowała otworzyć sklep, wykorzystując własną zaradność oraz doświadczenia zdobyte podczas okupacyjnego handlu na bazarze Różyckiego. Nie dostała jednak zezwolenia od nowych władz, wobec czego podjęła pracę w dyrekcji Huty Batory. Była znowu sekretarką, jak niegdyś w warszawskiej elektrowni miejskiej. Marek przeszedł zaś pod opiekę babci i ciotki Isi, czyli Marii Boguszewskiej. Po kilkumiesięcznej przerwie wrócił do nauki, a matka dbała, żeby w domu, po zajęciach w szkole, zawsze miał opiekę. Znów często widywał się z Zytą, lecz tęsknił do Ali. „Stara” siostra nie mogła zastąpić tej „nowej”. Być może różnica wieku pomiędzy nimi okazała się teraz zbyt duża: kuzynka była już właściwie panienką, a Marek wciąż chłopcem. Nie mieli wspólnych zainteresowań czy tematów. Chłopiec nawet nie ukrywał, jak bardzo brakuje mu Ali.
Rozmyślam o czarnym łbie i opalonym pyszczku, który tak chętnie całował mnie. Mam tu drugą siostrę, też cioteczną, ale ta ani żadna siostra nie zastąpi Ali. Ha, cóż robić, taki jest los jedenastoletniego człowieka, który nie może rozporządzać samym sobą. Alusiu!!! Alusiu!!!
Hłaskowie źle się czuli na Śląsku. Ludzie mówili tu dziwnym językiem, patrzyli na nich wrogo i zachowywali dystans. Ani Maria, ani Marek nie polubili nowego miejsca, w listach do rodziny żalili się na wyobcowanie i brak stabilności. Chłopak nie miał w Chorzowie kolegów, wolny czas spędzał w domu, na wymyślaniu pierwszych fabuł: wspomnianej już Kartki z dziejów roku 1920, a także opowiadania o partyzantach z lasu – wiedział, że po przyjściu Armii Czerwonej żołnierze AK są represjonowani. Chodził także do kina, jednak nie był już zachwycony repertuarem romansowo-awanturniczym. Samo miasto też go nie pociągało. Wszędzie huty i fabryki, a powietrze czarne od pyłu węglowego. Co gorsza, na Śląsku nie było harcerstwa. „Przeklęty czarny Śląsk nie umiał zorganizować tego, co potrzebne jest najbardziej przy jego spolszczaniu” – myśl to postępowa, w duchu epoki, lecz nie należy się raczej w niej doszukiwać skuteczności propagandy Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Szacunek do harcerstwa wyniósł Hłasko z rodzinnego domu, z międzywojennej tradycji wykładanej przez stryja Józefa i babkę Romanę.
Nic więc dziwnego, że gdy urzędujący teraz w Białymstoku Gryczkiewicz zaproponował matce Hłaski, by się do niego przenieśli, niemal natychmiast to zrobili. Po niespełna dwóch miesiącach spędzonych na Śląsku ruszyli do dalekiego miasta przy nowej granicy. Pod koniec maja zamieszkali przy Grunwaldzkiej 36, a w lipcu wprowadzili się do Kazimierza. Dom przy ulicy Mohylowskiej nie należał do imponujących. Cała okolica, choć nieoddalona od centrum, sprawiała wrażenie przedmieść. Większość budynków była drewniana, zdarzały się pomiędzy nimi całkiem pokaźne łączki. Białostockie wspomnienia z pewnością mogły potem pomóc Hłasce w pracy nad Wilkiem.
Siedem miesięcy spędzonych na Podlasiu to zaogniający się konflikt o Marię. Konflikt jednostronny, Gryczkiewicz nie musiał przecież w żaden sposób z Markiem walczyć, doskonale rozumiał zażyłość matki i syna, a przede wszystkim odmienność obydwu relacji. Natomiast przyszły pisarz traktował Kazimierza jak wroga. Jeśli w Częstochowie można było mówić o złośliwościach, to teraz nastąpiła eskalacja działań wymierzonych w Gryczkiewicza. Mieszkali w końcu sami, spali w osobnych pokojach, ten drugi – z ukochaną „matczynką”, którą chłopiec od lat z nikim się nie dzielił. Tymczasem powstał trójkąt, bez jego zgody. Trudno przypuszczać, by apodyktyczna Maria prosiła syna o akceptację nowego partnera. Związek z Kazimierzem docierał się od 1943 roku, a nagłą zmianę jej podejścia do Gryczkiewicza tłumaczyć może konfrontacja z powojenną rzeczywistością. Z przyjaciela awansował na partnera (i kochanka, jedenastolatek sporo wiedział już o miłości z książek i filmów, zapewne także z wojennej ulicy), wszedł zatem również – czy zamierzał? – w rolę ojca.
Marek dotychczas jakoś sobie z tym radził: otoczony przez kobiety, męskie wzorce czerpał od stryja Józefa i z opowieści o dziadku, a także z fabuł o Indianach i westernów. Wojna z kolei dostarczyła obrazów dzielnych żołnierzy i – z drugiej strony – zagubionych chłopców z wisami w dłoni. Gdzie w tym wszystkim odnaleźć pięćdziesięcioletniego, łysiejącego, lekko przygarbionego Kazimierza? Gdyby był bohaterem, herosem, wówczas może łatwiej byłoby się pogodzić z utratą pełnej uwagi matki. A czym miał zaimponować chłopcu pracownik Państwowego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych?
Gryczkiewicz musiał zapracować na szacunek Marka, a przeprowadzka do Białegostoku w tym nie pomogła. Nie dość, że Hłasko nikogo tu nie znał, to jeszcze miasto niczym go nie zainteresowało – było tylko przystankiem dla ludzi powracających do Warszawy oraz przesiedlanych z Kresów w głąb kraju. Mało kto wiązał wówczas przyszłość z Białymstokiem. W związku z tym Hłasko nie narzekał na nadmiar rozrywek. Chodził co prawda do szkoły, ale nic nie zapadło mu w pamięć, nie uznał niczego za godne odnotowania w pamiętniku. Okres białostocki to trochę biała plama w życiorysie Marka. Nie przydarzyło mu się tu nic wyjątkowo przykrego, nie spotkało go też żadne wielkie szczęście. Znów – podobnie jak w Chorzowie – nie pasował do otoczenia, czuł się wyobcowany.
Nie męczył się jednak zbyt długo. Z końcem roku Hłaskowie z Gryczkiewiczem przenieśli się do Wrocławia, gdzie Kazimierz otrzymał posadę dyrektorską. To tam skończyć się miała ponadroczna tułaczka Marka i jego matki. Na Dolnym Śląsku odnaleźli w końcu swoje miejsce, stworzyli nowy dom – inny od tego w stolicy, ale własny.
Wrocław nie przypominał w niczym Częstochowy, Chorzowa ani Białegostoku. To było miasto z szerokimi chodnikami, wysokimi kamienicami, przestronnymi domami handlowymi. Niegdyś. Teraz szerokie chodniki przykryło morze gruzów, wysokie kamienice straszyły sterczącymi resztkami ścian, a z przestronnych domów handlowych pozostały niższe piętra i fundamenty. Z drugiej strony Wrocław wciąż imponował równym brukiem w dalszych dzielnicach, wieloma mostami i kusił tysiącami domów opuszczonych przez Niemców. Tylko organizacyjny popłoch wszędzie w ówczesnej Polsce był podobny. Tworzona na szybko administracja jeszcze do końca 1946 roku działała po omacku, bez wyraźnych centralnych wytycznych, co rodziło chaos oraz dawało szerokie pole do manipulacji i spekulacji. Bywało, że przyjezdni mijali się w drzwiach z poprzednimi właścicielami i lokatorami: znajdowali w kuchni jeszcze ciepłą herbatę, a płyta wciąż kręciła się w adapterze, choć bez dźwięku. Przybysze z Kresów i zrujnowanych miast centralnych nierzadko wchodzili w opuszczoną, ale kompletną przestrzeń poniemiecką: z pościelą, zastawą, sztućcami, ręcznikami, ubraniami, a nawet mydłem.
Maria Hłasko z synem i partnerem zatrzymali się chwilowo przy Hauke-Bosaka, w pięciopokojowej rezydencji Hłasków. Zajęła ją ciotka Isia i sprowadziła resztę rodziny, w tym Zytę z rodzicami. Choć mieszkanie było obszerne, to znów, podobnie jak w Częstochowie, żyli w nieprawdopodobnym zagęszczeniu, dlatego Kazimierz czym prędzej wystarał się o przydział na lokum.
Pomimo że akurat tu sprzęty i tekstylia zostały częściowo rozszabrowane, dom przy Borelowskiego 44 wyglądał i tak imponująco. Położony w spokojnej, zielonej dzielnicy Sępolno, z dala od szumu głównych ulic i zgiełku odbudowywanego centrum, stanowił dar od niebios – czy Polski Ludowej. Zabudowa szeregowa, jednopiętrowa, z poddaszem i ogródkiem to było więcej, niż Hłaskowie mogli oczekiwać. To nawet więcej, niż mieli w Warszawie. A najlepsze było to, że naprzeciwko zamieszkali Czyżewscy. Maria miała pod ręką siostrę, a Marek niezawodnego partnera do wypraw po mieście – Andrzeja.
Marek Hłasko w mundurku harcerskim nad Odrą, Wrocław, lato 1947 roku
Andrzej Czyżewski Collection / East News
No i regularne harcerstwo. Codzienne zbiórki, musztra, przykładność. Koledzy. Hłasko wreszcie na dobre oderwał się od maminej spódnicy, choć nie obyło się bez zgrzytów. Obozy stanowiły ciężką przeprawę. Siedząc w domu, wyrywał się