Istotne, że pierwszy raz zetknął się ze sławami, których dzieła dotychczas czytał z zapartym tchem.
Na kongres trafił dzięki protekcji Stefana Łosia, znanego literata, autora popularnej przed wojną Strażnicy. Pisarz był częstym gościem w domu Hłasków, przyjacielem rodziny; wykorzystywał swoją pozycję, by nieść pomoc we wszelkich biurokratycznych trudnościach. Pełnił wysokie funkcje w kierownictwie wrocławskiego oddziału Związku Literatów Polskich, znał miejscowych notabli i cieszył się powszechnym szacunkiem, mimo nieoficjalnego zakazu druku. Bardzo chłopca polubił za jego miłość do harcerstwa – w dwudziestoleciu sam aktywnie działał w ruchu skautowym i po zakończeniu działań wojennych gorąco zachęcał młodzież do zrzeszania się w odrodzonym ZHP. Maria z lekkim niepokojem przyjmowała Łosia w swoje progi, ponieważ nie ukrywał, że jest homoseksualistą, co dla kobiety pruderyjnej i pobożnej – choć przecież żyjącej w konkubinacie – stanowiło powód do oburzenia. Krążyły też po mieście plotki, że przed wojną został on wyrzucony z harcerstwa za napastowanie chłopców. Kazimierz z Markiem natomiast przepadali za literatem. Stopień zażyłości między nimi był na tyle wysoki, że Hłasko także u niego mieszkał, gdy uciekał z domu. Relacja ta jednak, jak twierdził sam Marek, nigdy nie miała charakteru erotycznego.
Wakacje 1948 roku były ostatnim miłym epizodem we wrocławskim życiu Hłaski. Po kilkumiesięcznej przygodzie z liceum handlowym i pobycie w szpitalu w związku z operacją przepukliny został odesłany przez Marię (i Kazimierza?) do Legnicy, do szkoły Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci – oddalonej o siedemdziesiąt kilometrów, z internatem. W pierwszej chwili Marek poczuł się zdradzony. Uważał, że matka wyrzuciła go nie tylko z domu, ale nawet z miasta, że pozbyła się problemu, a Massa odniósł ostateczne zwycięstwo. Zawód nie minął szybko, wręcz przeciwnie – zamiast spodziewanych cotygodniowych odwiedzin musiały mu wystarczyć listy i sporadycznie przesyłane prezenty. Z jego punktu widzenia został potraktowany niesprawiedliwie i o wiele bardziej zasadniczo, niż na to zasługiwał.
Maria Hłasko i Kazimierz Gryczkiewicz w ogródku domu przy ulicy Borelowskiego we Wrocławiu, lato 1949 roku
Andrzej Czyżewski Collection / East News
Czyżby? Z liceum handlowego wyleciał za niesubordynację (chyba jednak wrodził się w ojca) w listopadzie. Włóczył się po mieście i snuł po domu, pozbawiony zajęcia i perspektyw. Z Borelowskiego przepędzały go ciągłe konflikty: a to z matką, a to z Gryczkiewiczem. Ulica witała go chłodem, a schronienia szukać próżno – babka Romana, która mimo coraz gorszego zdrowia wciąż wywierała ogromny wpływ na rodzinę, była w zmowie z Marią, podobnie ciotki. U Łosia z kolei nie zawsze nadarzała się sposobność. Nawet sam Marek musiał być zmęczony tą sytuacją. Może więc mimo wszystko na wyjazd do Legnicy patrzył też z nadzieją?
Nawet jeśli tak było, to w listach pisanych zaraz po przyjeździe do internatu głównie narzekał. Podczas nielicznych weekendowych wizyt w domu błagał Marię, żeby pozwoliła mu zostać, obiecywał, że już nie będzie sprawiał problemów, przekonywał, że w internacie sytuacja nie jest za ciekawa, że miejsce dziecka jest przy matce. Nic z tego, w Legnicy miał dotrwać do końca roku szkolnego.
To było jego pierwsze poważne zetknięcie z dorosłością. Musiał zadbać o czystość i ubiór, samodzielnie dysponować pieniędzmi i dzielić czas między zabawę i naukę. To wszystko w męskim internacie, wśród młodszych i starszych kolegów. Bursą przy ulicy Kingi nie rządziły chyba jednak zbyt surowe reguły, skoro zbuntowany, acz trzymany pod kloszem chłopiec ostatecznie poradził sobie w niej zupełnie nieźle, choć z pewnością dokuczała mu w pewnym stopniu alienacja. Marek nie wyglądał na piętnastoletniego młodzieńca, tylko na dziesięcioletnie dziecko. Boleśnie przeżywał niedoskonałości swojej aparycji, prosił matkę w listach o terapię hormonalną, która umożliwiłaby niedojrzałemu ciału dorównanie umysłowi.
Przygodę z Legnicą sfinalizował świadectwem ukończenia szkoły powszechnej, które w symboliczny, ale także w dość dosłowny sposób oddzieliło dzieciństwo od dorosłości. Wrócił do Wrocławia akurat na ślub Marii z Kazimierzem.
Ceremonia, która odbyła się w lipcu 1949 roku, nie miała w sobie nic z romantyzmu, podniecenia i tajemnicy. Dwoje doświadczonych życiem ludzi zawarło w magistracie związek małżeński mający scementować wspólne pożycie. Od czterech już lat mieszkali razem, a Gryczkiewicz wszedł w rolę ojczyma Marka dość szybko, choć formalnie nigdy go nie adoptował. Na wykonanej w tamtym okresie fotografii stoją niby razem, a w istocie osobno; cała ich czułość skupia się na głaskanym psie. Maria wprawdzie obejmuje dłoń Kazimierza podtrzymującą Rolfa, lecz jest to raczej gest asekuracji. Przypominają parę nie z kilku-, ale kilkudziesięcioletnim stażem.
Ślub niczego w życiu Hłasków-Gryczkiewiczów nie zmienił. Wciąż mieszkali na Borelowskiego, Marek wciąż sprawiał problemy, Kazimierz wciąż go strofował, a Maria wciąż skarżyła się na migreny z powodu rodzinnych sporów. Hłasko, który wreszcie ukończył obowiązkową edukację, miał w okresie wakacyjnym nieco więcej swobody, jeździł nawet sam do Warszawy, do siostry matki, Jadwigi. Powodem tych wizyt był nie tylko sentyment do ukochanej stolicy – szukał pomysłu na swoją przyszłość. Na jesieni trzeba było przecież coś robić. Warszawskie szkoły mogły zapewnić nieco lepsze perspektywy, a na pewno dać upragnioną wolność i odpoczynek od napiętej sytuacji w domu.
Gdy Marek wracał z jednej z takich wypraw, na dworcu przy ulicy Świerczewskiego powitał go Tadek Mazur, młody kochanek Stefana Łosia – oraz Wanda. Ta Wanda, mityczna Wanda, bohaterka młodzieńczych opowiadań Hłaski, pierwsza miłość, której reperkusje ciągnęły się za Hłaską przez kilka lat. Z miejsca przypadli sobie do gustu. Dwa lata starsza dziewczyna wyglądała jak gwiazda filmowa. Czarne włosy, mały nosek i fantastyczna figura sprawiały, że na ulicy przyciągała wzrok niemal wszystkich mężczyzn – tak przynajmniej zapamiętał ją Andrzej Czyżewski. Jak wyglądała naprawdę, trudno dziś ustalić – kandydatek na autentyczną Wandę było przynajmniej kilka, nawet po wielu latach ujawniały się kobiety twierdzące, że to z nimi Hłasko spacerował nad Odrą.
Marek musiał mieć niezwykły urok, skoro starsza panna poświęcała mu tyle czasu i spędzała z nim całe popołudnia. Nie byli jednak parą, Marek nie zdołał wtedy nawet skraść Wandzie pocałunku. Może więc to nie uroda, ale interesująca osobowość Hłaski ujęła dziewczynę? Był przecież oczytany, potrafił interesująco omawiać rozmaite sprawy i tworzyć zajmujące opowieści. Siedemnastolatka mogła nie szukać jeszcze męża, lecz partnera do rozmowy. Koniec końców, lato 1949 roku to jeszcze nie był ten romans, o którym warto by pisać opowiadania. Także wyjazd do Warszawy we wrześniu przebiegł bez zakłóceń i protestów. Hłasko wrócił do stolicy i 15 września rozpoczął naukę w Liceum Techniczno-Teatralnym.
I znowu bursa, na Tarczyńskiej, tam gdzie za kilka lat rozbłyśnie teatr Mirona Białoszewskiego. I okropni, grubiańscy koledzy, którzy zmuszali Marka do picia wódki i niestosownego zachowania. Ponownie się okazało, że nadmiar swobody mu nie służy. Nauczyciele często zgłaszali do niego pretensje; widocznie Hłasko nie znał umiaru i był średnio przystosowany do socjalistycznych rygorów wychowawczych. Ale miał już piętnaście lat, był prawie dorosły, dlaczego miałby kogoś słuchać?
Choć z tą dorosłością też różnie bywało. Na fotografii wykonanej w czasach Liceum Teatralnego widać ładnego, uśmiechniętego chłopca o pełnej buzi i czystych oczach, uczesanego w kancik. Przytula się do kobiety w charakterystycznych okrągłych okularach, z papierosem w długiej lufce – Jadwigi Oraczewskiej z Rosiaków. Ze zdjęcia podarowanego Wandzie latem również spogląda miły chłopiec, choć nieco bardziej tajemniczy, pozujący na amanta albo myśliciela.
Koniec lat czterdziestych był okresem szczególnym dla młodych ludzi. Wszyscy należeli do pokolenia wojennego, lecz nie każdy mógł się pochwalić zaprawieniem w boju. Dwudziestolatek, który w 1944 roku biegał