Michał Gołkowski

Sybirpunk 3


Скачать книгу

panie Aleksandrze. Długo panu to zajęło, zaczynaliśmy się już martwić. Wszystko w porządku?

      – Nie – sapnąłem. Poklepałem go po ramieniu, potem zupełnie odruchowo objąłem, uściskałem. – Nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę.

      – Ja również się cieszę, panie Aleksandrze. Widzę, że dokonał pan pewnych udoskonaleń technologicznych?

      Dotknąłem wszczepu oka.

      – Raczej pokrywania ubytków, tak. Wszystko w porządku?

      – Zgodnie z planem. Rozumiem, że teraz możemy…

      – Chcę to zobaczyć – przerwałem mu.

      Poprowadził mnie przez kilka nitek torów, potem w bok, między dwa duże budynki, z których nawet teraz niósł się wizg i zgrzyt obrabiarek. Przez umieszczone wysoko okna widać było pióropusze iskier i rozbłyski wyładowań elektrycznych spawarek dużej mocy, na okrągło pracujących w zautomatyzowanej lokomotywowni.

      Kiedy zacząłem szykować całą tę akcję, szukałem właśnie czegoś w tym stylu.

      Nie było łatwo znaleźć to miejsce, ale udało się: jedna jedyna bocznica tak wciśnięta pomiędzy wynajęte lokale poważnych, dużych firm. Pozbawiona mediów, nieskomunikowana, nawet bez najmniejszego dźwigu pod rozładunek.

      W zasadzie niefunkcjonalna. Z punktu widzenia biznesu totalnie niepotrzebna.

      No chyba że chciało się gdzieś skitrać dwa i pół tysiąca litrów syntadrenaliny.

      Aż zadrżałem, podchodząc do stojącej pod blaszanym daszkiem lokomotywy, za którą chowała się przykryta brezentem, o wiele mniejsza cysterna. Pies wyłonił się spomiędzy kół, spojrzał na mnie ślepiami kamer i zamerdał ogryzkiem ogona, kiedy wyciągnąłem rękę i dotknąłem chłodnej, metalowej ścianki.

      Przełknąłem ślinę.

      – Stan? – zapytałem drżącym głosem.

      – Wciąż w normie, panie Aleksandrze. Udało mi się wpiąć w linię wysokiego napięcia, więc utrzymujemy optymalne parametry przechowywania. Natomiast w obecnych warunkach pogodowych…

      – Wiem. Wiem, Mykoła, też o tym myślę.

      Myślałem intensywnie, jakkolwiek w tle, odkąd zorientowałem się, jak wygląda pogoda. Jednak teraz, kiedy na własne oczy zobaczyłem stojącą na mrozie cysternę z syntą, świadomość problemu uderzyła mnie ze zdwojoną

      mocą.

      Jeśli temperatura przechowywania na dłuższy czas odbiegnie o dwa, może trzy stopnie od zadanego optimum, produkt zacznie się zwyczajnie rozwarstwiać. Cięższa frakcja stabilizatora wytrąci się na dole, pozbawione jej zbawiennego działania związki wstąpią w niekontrolowaną reakcję – i dupa, będzie po towarze.

      Mieliśmy w najlepszym razie kilkadziesiąt godzin, żeby puścić drogocenną używkę na rynek albo chociaż przetransportować w miejsce, gdzie będzie mogła poleżeć dłużej.

      – Nie chcę pana popędzać, ale…

      – Wiem, Mykoła! – warknąłem może nieco zbyt ostro, ale od razu zreflektowałem się, widząc, jak posmutniał. – Znajdę coś, coś wykombinuję.

      – Proszę mnie właściwie zrozumieć, panie Aleksandrze. To doskonała, śmiem twierdzić: najlepsza partia towaru, jaką kiedykolwiek wyprodukowaliśmy. Jednak czas i warunki pogodowe naprawdę nie działają na naszą korzyść.

      On się martwił, uświadomiłem sobie.

      Martwił się o mnie, o syntę, o wszystko i wszystkich dokoła – a o sobie nie wspomniał nawet słowem.

      Ani cienia wyrzutu, że kazałem mu tutaj czekać, że nic nie powiedziałem, gdzie jestem, nie dałem znać.

      – Mykoła, damy radę. Zrobię tak, że będzie wszystko dobrze – obiecałem.

      Rozpromienił się od razu, pokiwał radośnie głową. Ufny jak dziecko, pomyślałem.

      – Cieszę się niezmiernie, panie Aleksandrze. Nie potrzeba wiele, wystarczy pomieszczenie robocze z podłączeniem do instalacji chłodniczo-grzewczej i utrzymywanym stałym ciśnieniem atmosferycznym. Jak tylko uzyskamy dostęp do pompy próżniowej i sterylnych pojemników, można będzie rozpocząć konfekcjonowanie mniejszych partii.

      – Jasne. Coś jeszcze?

      Sięgnął do kieszeni, podał mi kawałek ułamanej plastikowej płytki z wydrapanymi równiusieńkimi rządkami liter. Zamrugałem, przysunąłem ten zaimprowizowany nośnik informacji do oczu, próbując odcyfrować zapiski.

      – W wolnej chwili pozwoliłem sobie popracować koncepcyjnie – wyjaśnił, lekko zawstydzony. – Przepraszam za formę, ale tylko to miałem dostępne. To swoisty wyciąg, konstruktywne wnioski z tego, co zapisałem tutaj.

      – Gdzie? – Pokręciłem głową, zupełnie nie nadążając za tokiem rozmowy.

      Ujął mnie za ramiona, delikatnie obrócił przodem do boku cysterny. Zmrużyłem oczy… Aż przysunąłem się bliżej, nie mogąc uwierzyć.

      Cała ścianka była pokryta wyskrobanymi w brudzie obliczeniami, rysunkami i wykresami. Tyle ile sięgał ręką do góry, aż do samego dołu – ciągi równań, funkcje, niewiadome i zmienne.

      Para w gwizdek. On siedział tylko pozornie bezczynnie, a tak naprawdę to cały czas, bez jednej przerwy myślał. Nie spał, nie odpoczywał, jadł mało co, nie wydalał chyba wcale i myślał.

      – Heee… – tylko na tyle się zdobyłem.

      – Tak, wiem, że to nie do końca stosowny sposób, przepraszam. Wystarczy jednak, że skoncentruje pan swoją uwagę na tej, że tak to ujmę, liście sprawunków.

      – „Sprawunków” – powtórzyłem słowo rodem z minionej epoki, znów wbijając wzrok w podaną mi listę. – Pojemniki ciśnieniowe trzydzieści pięć litrów, z zespołem filtrów Makseńskiego, pięć sztuk. Przewód miedziany giętki, teflonowany, czterdzieści dwa metry. Zespół rozdzielczy, typ osiemset ef dwanaście…

      – To standardowe wyposażenie laboratoriów, zapewniam pana. Dostępne w każdym specjalistycznym centrum zaopatrzenia.

      – Mykoła, tak, świetnie. Oczywiście, że przy pierwszej okazji to kupię albo ukradnę.

      – Doskonale.

      Zero reakcji, nawet nie wyczuł sarkazmu.

      – Natomiast w tej chwili jest problem, bo… jak by ci to powiedzieć, jestem poszukiwany.

      – Och. Służby?

      – Mhmm…

      – To rzeczywiście niefortunne. Mam jednak nadzieję, że anulował pan zlecenie?

      Klimakurtka zaszumiała wentylatorami, ale nawet pod nią zrobiło mi się gorąco. Kurwa mać, cholera jasna. Zapomniałem.

      Zupełnie mi z głowy wyleciało, o ja jebię. Mieliśmy to zrobić zaraz po akcji na Baryszewie, ale końcówka potoczyła się niezbyt zgodnie z planem. Mogłem poprosić o to Kulasa, kiedy u niego byłem albo za pierwszym, albo za drugim razem.

      A nie, wróć: nie mogłem, bo nie ja je zakładałem. No ale tak czy inaczej, odpowiedź brzmiała…

      – Nie – sapnąłem.

      – Och. Cóż, to dość odważny ruch, przyznaję. Na szczęście to nie problem, panie Aleksandrze. Podam panu kod dostępu, przy pomocy którego dostanie się pan do głębokiego Strumienia i skasuje całą podstronę.

      – Uff. Dobra, Mykoła, dziękuję ci.

      Spojrzałem na niego wyczekująco, gotów zapamiętać nawet najtrudniejszą, najdłuższą sekwencję liter, cyfr i znaków specjalnych.

      On