ruszyła.
Na całe szczęście strzelali w środek, zamiast wzdłuż boków, gdzie zawsze próbował się każdy chować… Drzwi załomotały od kolejnych strzałów, ale ja już jechałem na górę.
No dobra, to teraz inne pytanie: owszem, jechałem na górę, ale co z tego?
Na czwartym drzwi zaczęły się otwierać, ale ja czym prędzej wdusiłem przycisk najwyższego piętra i zacząłem gorączkowo klikać zamknięcie. Słyszałem już sapanie i łomotanie butów po schodach… No zamykaj, zamykaj!
– Jest! – wrzasnął któryś, pojawiając się na schodach.
On strzelił, kula rozwaliła lampę; ja strzeliłem, trafiając prosto w okno i zarazem głuchnąc już dokumentnie.
Pogrążone w ciemności, pełne dymu pudełko windy zgrzytało, jęczało i łomotało, trąc porwaną blachą o wsporniki w szybie. Pachniało prochem, swąd gryzł w gardło, drapał w nosie. Pojedyncza łuska pobrzękiwała, tocząc mi się gdzieś pod nogami.
No dobra, okej, tylko spokojnie. Wyglądało to źle, ale jeszcze nie beznadziejnie. Dojadę na górę, na pewno zmęczę się mniej niż tamci, gnający za mną piechotą.
A dalej się pomyśli.
Poprawiłem plecak na ramieniu, dopiąłem pasek z przodu, żeby mi nie spadł z tego wszystkiego. Wdech, wydech.
Dzyńk!
Drzwi stanęły otworem, spiąłem się, gotów od razu strzelić – ale na klatce było pusto. Ciepłe, pachnące kurzem powietrze owionęło mi twarz, kiedy ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz.
Z dołu słychać było łomotanie butów, to wspinali się moi prześladowcy. Winda zaczęła się zamykać, pewnie któryś ją sobie wezwał, więc czym prędzej zablokowałem drzwi przesuniętą spod ściany ławeczką, na której kisiły się w plastikowych wiaderkach po ogórkach ledwo żywe, rachityczne roślinki. A co, niech se piechotą idą, przynajmniej się zmęczą.
No tak, z dołu rozległy się podniesione głosy, ktoś zaczął się kłócić, rozległa się szamotanina i odgłosy przepychanki.
Moi wścibscy sąsiedzi zazwyczaj mnie wkurwiali – co to za porządki, żeby sobie człowiek nie mógł nawet kulturalnie pod własnymi drzwiami wleźć na minę albo wysadzić własnego samochodu w powietrze! – ale tym razem muszę powiedzieć, że pomyślałem o anonimowym upierdliwcu z pewną sympatią.
– Ratunku, milicja, pomocy! Złodzieje! – wydarłem się na cały głos, przechylając się przez barierkę schodów, żeby na pewno wszyscy się zainteresowali.
Potem profilaktycznie zadzwoniłem do drzwi po lewej i prawej, załomotałem pięścią.
Kiedy miałem już pewność, że i w jednym, i w drugim mieszkaniu budzą się wkurzeni właściciele, z całej siły popchnąłem kratę zagradzającą schody prowadzące jeszcze wyżej, do pomieszczenia technicznego
windy.
Oczywiście zamknięte na zamek, ale ten z kolei był zepsuty, odkąd pamiętam, i wystarczyło tylko mocniej go szarpnąć, żeby puścił.
Na górze przecisnąłem się przez żelazną klapę, po omacku przelazłem przez buczący, pachnący smarem i spaloną izolacją przedział maszynowni i przez zimne jak nieszczęście drzwi wytoczyłem się na dach bloku.
Śniegu leżało tu po kolana, hulał przejmujący aż do szpiku kości wiatr.
Wokół rozciągała się panorama nocnego NeoSybirska – jednakowe, poustawiane byle jak bloki, nieco dalej ponad nimi rozświetlone neonowymi reklamami i hologramami wieże śródmieścia.
Nie czas na podziwianie pejzaży, ja tutaj o życie walczyłem.
Krzywiąc się z bólu i krwawiąc na śnieg, potruchtałem w kierunku dalszego krańca budynku. Jeśli tylko tam nie będzie zamknięte, to dam radę dostać się do środka i będę mógł uciec inną klatką.
O ile wcześniej mnie nie dogonią i nie zastrzelą.
Byłem już za sąsiednim szybem, kiedy za moimi plecami rozległo się:
– Tam jest!
Nawet nieszczególnie celując, obróciłem się i strzeliłem, żeby odegnać przeciwnika. On też dał ognia, kula brzęknęła o beton… Choleraaa! Byłem tu jak kaczka na strzelnicy!
Wreszcie dopadłem do budki, z wrażenia ukręciłem klamkę i wpadłem do środka. Taka sama maszynownia, żelazne drzwiczki. Tu na szczęście nie było kraty, więc od razu wezwałem windę.
– Dawaj, dawaj, dawaj… – zamruczałem nerwowo, oglądając się w kierunku wyjścia na górę. Oczywiście, miałem przewagę, ale zdawało mi się, że w każdej chwili może pojawić się tam wróg.
Nareszcie kabina przyjechała, władowałem się do środka. Nacisnąłem przycisk parteru i odetchnąłem z ulgą.
Kurde, moje życie nabierało ostatnio zdecydowanie zbyt ostrego tempa.
Wysiadłem na dole, jak gdyby nigdy nic wyszedłem na zewnątrz. Pod moją klatką stał kolejny samochód, wokół niego kręciło się jeszcze paru ludzi, właśnie startował niewielki dron obserwacyjny.
Oni mi nie odpuszczą, nie ma mowy. Będą mnie ganiać, aż zagonią, opadną i rozszarpią na strzępy.
Jedyne, co mogłem zrobić, to po prostu ubiec ich w tym zamiarze.
Myśl była tak zaskakująca, że aż się zatrzymałem na chwilę.
Błąd: któryś z nich spojrzał w tę stronę i zawołał na pozostałych, dron od razu zakręcił w powietrzu i pomknął ku mnie, żeby sprawdzić, kto to taki szwenda się po ulicy.
Odwróciłem się do niego plecami, a kiedy bzyczenie silniczka stało się wyraźnie słyszalne, odwróciłem i szybko wycelowałem z pistoletu. Operator szarpnął dronem w bok – szybko, ale nie szybciej niż lecąca kula. Huk, błysk, kula zaledwie musnęła latającą maszynę w okolicach jednego z wirników.
Wystarczyło, bo dron wywinął w powietrzu fikołka, wpadł w korkociąg i przydzwonił wprost w budę śmietnika.
– To on! – okrzyk rozbrzmiał wraz z kolejnymi wystrzałami.
– Jego mać! – sapnąłem, puszczając się biegiem.
Kula gwizdnęła gdzieś niedaleko, kolejna strzaskała reflektor zaparkowanego na poboczu samochodu.
Klucząc i zygzakując, dopadłem do rogu śmietnika, tam przyczaiłem się i wyjrzałem: szli za mną, sukinsyny!
Po jednej stronie miałem ścianę bloku, po drugiej pustą przestrzeń ulicy. Jak okiem sięgnąć, wszędzie buroszary śnieg i błoto, nie ma nawet za czym się schować… Przecież nie będę się bawił w chowanego pomiędzy samochodami, bo zaraz skończę jak mój merc.
No właśnie. Mój wysadzony w powietrze, spalony merc, zaparkowany obok wylotu powietrza z metra.
Kuląc się i próbując nie wystawić na strzał, przeskoczyłem za półciężarówkę, potem przeczołgałem za mocno zdezelowanym żyguli. Wychyliłem się, dałem profilaktycznie ognia, żeby tamci nie poczynali sobie nazbyt śmiele, po czym w dwóch szybkich susach przemieściłem się pod rdzewiejący, obłażący z resztek lakieru wrak mercedesa.
– Tam, tam jest! Dawaj go z lewej, ja przykryję! – zawołał któryś z najemników. – Nie ma jak uciec!
No, gdybym chciał tu się bronić, to marny mój los, nie powiem.
Natomiast ja złapałem mechanicznymi palcami za róg obluzowanej kraty wentylacyjnej, odgiąłem ją ku górze i wepchnąłem pod nią wypchany rzeczami plecak, żeby znów się nie zamknęła. Potem wcisnąłem się głową naprzód, chwyciłem za coś rękami, wciągnąłem do środka.
Było