Michał Gołkowski

Sybirpunk 3


Скачать книгу

patrząc na trzymany w cążkach pocisk.

      Drżącą ręką wziąłem od niego narzędzie, podsunąłem bliżej oczu. Fakt, nieciekawie to wyglądało – rdzeń z twardego materiału, żeby kruszyć implanty i przebijać pancerz, a wokół niego rozłożony na sześć promienistych zadziorów grzybek płaszcza. Pieprzony kwiatek śmierci.

      – „Język teściowej” – sapnąłem, opadając na materac.

      – O, patrz! U nas też tak na nie mówili. Ktoś cię mocno nie lubi, Chudy.

      – Nikt mnie nie lubi, z wyjątkiem psa i dziewczyny.

      Prychnął, zamachnął się i wyrzucił kulę. Ta brzęknęła, odbijając się od posadzki peronu, a potem potoczyła gdzieś w mrok.

      – No, bywa i tak. Czekaj, bo krwawisz jak cholera…

      Rozerwał papierowe opakowanie, wsunął mi w ranę tłoczek jednorazowego dozownika tamponów, docisnął. Aż się zgiąłem z bólu, kiedy szorstka masa wypełniła dosłownie każdy dostępny centymetr sześcienny dziury. Dron, zupełnie nie przejmując się moim cierpieniem, nawlókł igłę i zaczął mnie szyć.

      – Człowieku, zwolnij – poprosiłem.

      – I co, mam czekać, aż mi się wykrwawisz? Nie ma mowy, już paru takich miałem mądrali. Czemuś wcześniej tego czymś nie załatał? Superklejem chociaż trzeba było zalać, czymkolwiek. Taśmą klejącą nawet przykleić.

      – Patrz, nie miałem czasu wpaść do biura…

      Parsknął, uśmiechnął się. Ja postarałem odwdzięczyć się tym samym, ale chyba wyszło mi suboptymalnie.

      Odciął nitkę nożem, popatrzył krytycznie na rezultat swojej pracy.

      – Musi wystarczyć, lepiej nie będzie. Z tym domem to serio mówiłeś?

      – Domem…?

      – Jak się Bokser zapytał.

      – Ach. No, w sumie to tak. Właśnie tam dostałem kulkę.

      – Fiu, fiu, to poważny temat. Pewnie chciałbyś mi opowiedzieć, co? Podzielić się brzemieniem, wylać żale? No więc sorry, ale nic z tego. Teraz jest cisza nocna, więc kładź się kulturalnie i śpij. Rano pogadamy.

      Chciałem zapytać, co konkretnie ma na myśli, ale on już rozwinął sobie karimatę i pled. Widząc, że gapię się na niego, pokręcił głową i wykręcił żarówkę.

      Zapadła ciemność. Mój wszczep oczywiście odpalił podczerwień, ale zamknąłem oko: no dobra, jak spać, to spać.

      Ej, ale zaraz, jak to – spać? Teraz, w takiej chwili, kiedy tam, na powierzchni, czeka na mnie o głodzie i chłodzie Mykoła, który…

      …ziew…

      No dobra, może faktycznie trzeba było trochę odbudować nadwątlony zapas sił witalnych. Nie mogłem jechać cały czas na syncie, bo w pojemniczku znów było niepokojąco pustawo, a zapasu nie będzie kiedy uzupełnić.

      Nie no, ale przecież nie ma szans, pomyślałem sobie, po omacku wyciągając ciuchy z torby i nakrywając się nimi byle jak. Nie zasnę przecież w takich warunkach. Nikt by nie… Zasnąłem.

      – Ej, nowy! Pobudka!

      Zamrugałem jednym okiem, drugie rozbłysło bielą i przepłynęło przez spektrum neonowo-fluorescencyjne, nim system dobrał właściwą barwę i odcień.

      Dron klęczał nade mną, zupełnie bezceremonialnie szarpiąc za ramię.

      – Pobudka, już rano! – powtórzył, a potem podniósł się i odszedł.

      Usiadłem, przeciągnąłem dłonią po spoconej twarzy. Jezu, jak fatalnie się czułem. Normalnie jakby ktoś mnie przepuścił przez ekstruder do recyklingowanego plastiku… Podniebienie zamieniło się w papier ścierny, w głowie pracowała frezarka do aluminium, w którą ktoś wkręcił parchatego, jednookiego kota. Ręce miałem jak nie swoje.

      Pociągnąłem nosem: o w mordę, ależ tu coś śmierdziało. I wcale nie chodziło o kwaśno-duszny zapach niemytego ciała, moczu i potu. To była woń, jak gdyby…

      Podniosłem rękę, powąchałem się pod pachą. No tak. To śmierdziałem ja. I to w ten charakterystyczny sposób, o którym już niedawno wspominałem.

      Wywołałem ekran protezy, sprawdziłem stan pojemniczka z syntą: pusty.

      Nooo dobra, mieliśmy problem.

      Nie przypominałem sobie, żebym puszczał ją w krew w takiej ilości, więc najwyraźniej sączyła się cały czas po trochu. Fakt, dzięki temu w ogóle funkcjonowałem, dałem radę się tu dowlec i w ogóle, natomiast – no cóż, natomiast znaczyło to, że organizm już lepiej ode mnie wiedział, kiedy jej potrzebowałem i ile.

      Tylko że najwyraźniej ten sam organizm miał w dupie to, skąd wezmę kolejną działkę.

      Powoli, ostrożnie podniosłem się do pionu, rozejrzałem po stacji.

      Tu i ówdzie paliło się kilka różnej mocy żarówek, z przedpotopowego głośnika podpiętego do rozbebeszonego, skleconego z kawałków komputera rzęziła skocznymi rytmami jedna ze strumieniowych stacji radia.

      Mieszkańcy podziemia zbierali się do swoich spraw – ktoś wlókł się noga za nogą ku wyłączonym ruchomym schodom, inny grzebał w celofanowej torbie, zapewne zawierającej dobytek jego życia. W rogu miał chyba miejsce akt kopulacji, ale nie zamierzałem wnikać ani kto, ani z kim, ani jak – nawet moja estetyka, rozepchnięta jak gastarbeiterska dziwka, miała swoje granice.

      Czułem się, jakbym stał obok samego siebie. To jest taki stan, jak człowiek się budzi rano po popijawie na kacu gigancie i myśli: e, nie no, jest spoko… A potem powoli do niego dociera, że no nie, wcale a wcale nie jest, a będzie jeszcze gorzej.

      Znalazłem swoją kurtkę, bluzę i resztę rzeczy, wisiały na przebiegającej nieopodal rurze ciepłowniczej. Dron musiał jeszcze wczoraj przesypać je proszkiem piorącym, wypłukać i rozwiesić… Chociaż nie wiem zupełnie kiedy. W nocy wstawał? Możliwe. Nie były może „czyste” w zwyczajowym rozumieniu tego słowa, za to nie było widać na nich plam krwi. Ubrałem się, czując, jak bolą mnie wszystkie mięśnie, i słysząc, jak strzykają stawy.

      – Hej, ty! – okrzyknął mnie jeden z miejscowych. Wytężyłem wzrok, wszczep usłużnie wyostrzył mi krawędzie wizji… Ach tak, to ten od rusznicy.

      – Ja… – sapnąłem, próbując przyjąć pozycję spionizowaną.

      Podszedł, stanął nie tyle przede mną, ile nade mną. O kurde, jaki on był wielki. Nie tyle wzrostem, bo był chyba niższy, ale całościowo… Ogromne, stalowe łapska, kędzierzawa grzywa skręconych w dredy siwiejących włosów i równie gęsta, wielka broda. Rozpłaszczony, nieforemny nos, takie same uszy, wystające wały nadoczodołowe – bokser, wypisz wymaluj.

      – Bez kradzieży, bez burd, bez wyzwisk. Cokolwiek przyniesiesz z góry, masz obowiązek się podzielić z innymi, którym się danego dnia nie poszczęściło. Nie sramy na torowisko, za zepsucie agregatu dostajesz kopa w dupę i wynocha – rzucił mi w twarz zestawem reguł niczym brudną szmatą. – I specjalnie dla ciebie: żadnego, ale to żadnego ściągania sprawek z góry tutaj, na stację. Jasne?

      – Jasne, jasne – mruknąłem.

      I tak nie zamierzałem przecież tu zostawać, prawda? Jeszcze dziś wrócę na górę, a potem…

      …

      No właśnie, cholera. Co potem?

      Potem się zobaczy.

      Dogoniłem idącego ku wyjściu z tunelu Drona, zrównałem się z nim. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

      – A