Michał Gołkowski

Sybirpunk 3


Скачать книгу

przekrzykując świst wpadającego z zewnątrz zimnego wiatru:

      – Przecież z tamtejszymi wojnę mamy! Na pohybel sowieckim!

      Wojnę. Ech, okazywało się, że nawet na najniższych ogniwach łańcucha pokarmowego miasta toczyły się konflikty, ktoś komuś coś zabierał, nie oddawał i żywił zawiść… A tak to ładnie wyglądało, idylliczna komuna ludzi nieposiadających nic, a dzielących się wszystkim.

      No cóż, ludzie byli tylko ludźmi – od rynsztoków aż po szczyty wieżowców.

      Posłusznie wyszedłem z metra jeszcze w sprezentowanej mi stylówce bezdomnego, zdecydowany zdjąć ją za pierwszym rogiem. Po pierwszych kilkunastu krokach zapiąłem płaszczyko-szlafrok, po kolejnych kilkunastu naciągnąłem na głowę też czapkę.

      Jezusie, ależ pizgało złem. Zazwyczaj zima atakowała nas znienacka, zasypywała śniegiem i paraliżowała miasto, a potem minimalnie odpuszczała, zostawiając miasto na kilka miesięcy z hałdami zmarzniętego na kamień, brudnego śniegu i zmniejszoną przepustowością ulic. Tym razem miało być chyba tak samo, bo ledwie widziałem przysłowiowy czubek własnego nosa.

      Zimno otrzeźwiło mnie trochę, poczułem się minimalnie lepiej. No dobra, jakoś do tej knajpy się dowlokę, dam radę.

      „Jakoś” okazało się wyjątkowo trafnym określeniem.

      Bolało mnie wszystko, ale to dosłownie wszystko. Każdy mięsień, każde włókno, kawałek skóry, nawet cebulki włosów… Mimo że było zimno, to czułem, jak po twarzy ścieka mi pot.

      Potrzebowałem dawki synty. Nie jutro, nie za godzinę, a teraz, zaraz. W tej chwili.

      Gdzieś tam stała cysterna, w której było dwa i pół tysiąca litrów. Na samą myśl o niej aż mi się trzęsły ręce. Jednak zanim się do niej dostanę, musiałem załatwić temat człowieka, który w ogóle będzie w stanie od nas podobną ilość odebrać. Zeskładować, rozdzielić na porcje, pomóc puścić w dystrybucję.

      Owszem, miałem Cesarza. Ale on był detalistą w porównaniu do tego, co mogłem mu zaoferować w tej chwili. Przecież moje dwadzieścia, trzydzieści litrów to była połowa jego tygodniowych dostaw… Załóżmy, że jakimś cudem, przy wykorzystaniu terenów i infrastruktury zabranej Taranowi, przerobi setkę. A co z resztą?

      Musiałem upłynnić to, co miałem, a za zarobioną gotówkę zmontować aparaturę dla Mykoły. Wrócić do tego, co robiłem kiedyś, ale w innej skali.

      A przede wszystkim musiałem nie dać się zabić.

      Knajpę w końcu znalazłem, mimo że za pierwszym razem poszedłem zaśnieżoną ulicą nie w tę stronę. Samochodem, motocyklem to się raz-dwa takie błędy korygowało, nawet człowiek o tym nie myślał: ot, wielkie mi mecyje, zawrócę i podjadę. A piechotą? No, to już nie było takie hop-siup, każdy krok trzeba było stawiać z osobna.

      W ogóle to mnie w bucie coś uwierało i czułem, że spodnie zaczynają obcierać. Cholera, gdzie te czasy, kiedy w Legii się robiło marsze na kilkanaście kilometrów?

      Resztką sił wdrapałem się na pięterko, popchnąłem drzwi do lokalu. Co to za pomysł, żeby tak dziko grzać? Gorąco, wilgotno, nie ma czym odetchnąć nawet… Usiadłem przy oknie, wywołałem menu.

      – Dzień dobry, panie Pedalov_69! – zaskrzeczał robokelner. – Witamy w restauracji Tysiąc i Jedna Noc, najlepszym miejscu, aby zakosztować rozkoszy Kaukazu!

      – Ta, jasne, bagnet w brzuch i seria w plecy – warknąłem.

      Nie pamiętałem, żeby poprzednim razem ta maszyna była aż tak irytująca… Ale w sumie teraz wkurwiało mnie absolutnie wszystko. W końcu zamówiłem sobie najtańsze byle co, do tego litr wody mineralnej – kurde, jak mi się chciało pić! – i setkę wódki.

      Nie była to synta, ale może chociaż ulży w cierpieniu.

      Setka wyszła nad wyraz szybko, jeszcze zanim przynieśli mi właściwe jedzenie.

      Na szczęście poratowałem się przystawkami, zapijając wodą. Świat faktycznie nabrał nieco wyrazistości, dzwonienie w głowie ścichło o pół tonu.

      Kręcili się jacyś ludzie, ktoś przychodził, wychodził. Przy stoliku obok rozsiadła się grupka jakichś czarniawych, coś jedli, pili, palili, gadali zdecydowanie zbyt głośno.

      Ja domówiłem drugą setkę, dłubiąc w talerzu widelczykiem, siedziałem, gapiąc się tępo w ekran holowizora.

      W końcu z zaplecza wyłonił się jakiś poważniej wyglądający typ, podszedł do mnie.

      – Chce pan zamówić coś jeszcze? – zapytał z uśmiechem, dobitnie sugerując, że zaczynam nadużywać gościnności.

      Pokazałem na krzesło po drugiej stronie stolika.

      – Chciałbym, ale znajomy się spóźnia. Może wie pan, jak mogę się skontaktować z Zakirem Musajewem?

      – Bardzo mi przykro, ale nie jesteśmy agencją networkingową.

      – Powiedzcie mu, że Chudy go szuka.

      – Niestety, nie mogę panu pomóc. – Z tym samym ujmującym uśmiechem szef przybytku rozłożył ręce, po czym znów zniknął na zapleczu.

      Kilka minut później na moim stoliku pojawiła się jeszcze setka wódki i gorący talerz pełen parującego ryżu z tofu. Żeby nie było – ani jednego, ani drugiego nie zamawiałem.

      No cóż, skoro nie mogli mi pomóc, to pozostawało cierpliwie czekać.

      Doszedłem już praktycznie do końca dania, wódka dotarła niemalże do głowy, bo czułem taką przyjemną, lekką obcość rąk i nóg, kiedy drzwi otworzyły się i zamknęły po raz kolejny.

      Nie podniosłem nawet głowy, zajęty próbami nadziania na widelec wyjątkowo śliskiego i sprężystego kawałka niby-mięsa… Natomiast widziałem, jak krzesło odsunęło się od stolika, a potem ktoś usiadł naprzeciwko mnie. Położył na stole dłonie, zarejestrowałem charakterystyczny, czarno-złoty komunikator.

      – Chciał pan się ze mną skontaktować – odezwał się Musajew z lekko nosowym zaśpiewem.

      – Ano, chciałem. Dobrze pana znów widzieć.

      Podałem mu rękę przez stół, gestem wezwałem robokelnera. Co ciekawe, zamiast robota pojawił się z zaplecza ten sam typek… Przywitał się z Musajewem, zamienili kilka słów w jakimś swoim języku, przy czym szef kuchni zdawał się wobec gościa mocno uprzejmy, żeby nie rzec – usłużny.

      Aha, a jak się ostatnio widzieliśmy, to ja wielkopańskim gestem zrobiłem scenkę, że co to nie ja, płacić chciałem. Potem jeszcze go zostawiłem z rachunkiem na odchodne.

      A teraz się okazywało, że ta knajpa albo mu się opłacała, albo w ogóle była jego własnością.

      Nie no, Chudy, zajebiście.

      Umiejętności interpersonalne cycuś-glancuś-pizdeczka, tak trzymaj.

      – Słyszałem, że tam u was coś się zapaliło – niby od niechcenia zagadnął Musajew, zapalając elektronicznego papierosa. – Jakieś kłopoty ze służbami podobno… Ciekawy ruch, żeby podbić cenę towaru na rynku.

      – Mhm…

      No co miałem mu powiedzieć? Że zjebałem, próbując uratować życie i pozbyć się wrogów? Pozostawało robić dobrą minę do złej gry.

      – Rozumiem, że nasze ustalenia pozostają w mocy.

      No i nadszedł ten moment, kiedy musiałem to dobrze rozegrać.

      Umawiałem się z nim na stałe dostawy w skali tego, co byłem – byłbym – w stanie regularnie odciągać z instalacji Baryszewa. Cesarz miał moce przerobowe na jakieś maksymalnie sto litrów, potrzebowaliśmy